Выбрать главу

– Daję wam czas do zachodu słońca – rzekł demonolog oschle. – I to moje ostatnie słowo. Tylko pod warunkiem, że przed zmierzchem przyjmie mnie Rada, podzielę się moją wiedzą. A wiedz, że dotyczy ona między innymi tego, czego tak pieczołowicie strzeżecie od wieluset lat…

Zawsze wydawało mi się, że klasztor Amszilas nie jest miejscem, w którym czarnoksiężnicy, demonolodzy i heretycy mogą żądać czegokolwiek poza doznaniem zbawiennego cierpienia. A jednak najwyraźniej czasy się zmieniały, gdyż sędziwy mnich, nie spuszczając oczu z Neuschalka, powoli skinął głową.

– Skoro taka jest ostateczna cena twych usług – odpowiedział skrzypiącym głosem – zgodzimy się na nią w pełnej pokorze.

– Ja myślę, bo i co innego możecie zrobić? – Zaśmiał się demonolog.

Byłem święcie pewien, że na mojej twarzy nie drgnął nawet mięsień. Tak samo twarz zakonnika wydawała się tylko martwą maską, wyrzeźbioną z żółtawego, zeschniętego drewna. Zerknąłem na jego dłonie, skryte do połowy nadgarstków w obfitych rękawach szarego habitu. Również nie drgnęły. No cóż, nas, pokornych funkcjonariuszy Świętego Officjum, uczy się, byśmy zachowywali spokój nawet w najbardziej upokarzających sytuacjach. W końcu jednak brat skinął na nas i poprowadził w głąb klasztoru. Po krótkiej wędrówce znaleźliśmy się w obszernej komnacie o wielkich oknach. Pod ścianami stało kilku mnichów, ale ich twarze ginęły pod obszernymi kapturami.

Neuschalk rozejrzał się po komnacie, a w jego wzroku czaiła się bezczelna kpina.

– Myślałem, że wnętrza tego klasztoru nie cechują się tak siermiężną surowością – rzekł. – Cóż, nie zabawię tu w każdym razie na tyle długo, by zdołały mi nadmiernie obmierznąć. – Westchnął z udawanym smutkiem. – Ale na razie przynieście mi jakieś śniadanie zanim zbierze się ta wasza rada.

Mnich nawet nie skinął dłonią w stronę stojących pod ścianami braci, a tylko leciuteńko zwrócił w ich stronę głowę. Natychmiast wiedzieli, co czynić, gdyż dwóch z nich ruszyło szybkim krokiem w stronę drzwi.

– Dobrze wytresowani – rzekł Neuschalk z szyderczym podziwem w głosie.

– Pokora i posłuszeństwo – powiedziałem, widząc, że mnich się nie odzywa – są zasadami przyświecającymi nam na każdym kroku, zgodnie z naukami naszego Pana.

– Którym to naukom dobitnie dał wyraz, schodząc z krzyża z mieczem w dłoniach – zakpił demonolog.

– Lecz wcześniej dał się pojmać, biczować oraz ukrzyżować – rzekłem spokojnie. – Ale przecież nie przyszliście tu rozprawiać o teologii, doktorze, prawda? Zwłaszcza że w człowieku tak rażąco skromnej wiedzy jak moja, nie zyskalibyście interesującego rozmówcy.

– Też prawda – mruknął i odszedł od nas, stając przy oknie o szerokim, kamiennym parapecie.

Neuschalkowi przyniesiono posiłek: chleb, zimne mięso oraz dzban wody. Skrzywił się teatralnie, ale potem zaczął się w milczeniu posilać, cały czas stojąc przy kamiennym parapecie, na którym położono tacę. Wreszcie, a było to już dość długi czas po tym, jak demonolog przełknął ostatni kęs, do komnaty wszedł młody mnich.

– Rada się zebrała – obwieścił cicho. – I prosi was, doktorze Neuschalk, was, ojcze Bonawenturo, oraz was, mistrzu Madderdin. Zechciejcie udać się za mną.

– Wreszcie – mruknął czarnoksiężnik.

Podszedł w naszą stronę, przeczyszczając szpary między zębami głośnym cmokaniem.

– Na obiad przygotujcie coś bardziej strawnego – rzekł.

Prowadzeni przez młodego zakonnika, ruszyliśmy najpierw korytarzem, później ciągnącymi się nad ogrodem krużgankami, a potem znowu kolejnym korytarzem do tej części zamku, gdzie oczekiwała nas Rada Klasztoru Amszilas. Sala, do której weszliśmy, była ogromna, o łukowych sklepieniach, podpartych kamiennymi kolumnami, tak grubymi, że męskie ramiona nie byłyby w stanie ich objąć. Sala dzieliła się na dwie części, a ta druga część – położona najdalej od dwuskrzydłych drzwi – znajdowała się na podwyższeniu, do którego prowadziły szerokie schody. Tam właśnie, przy prostokątnym stole, na krzesłach z rzeźbionymi oparciami, siedziało dwunastu mnichów. Widziałem ich dłonie niemal ukryte w szerokich rękawach habitów i położone na blacie. Nie widziałem natomiast ocienionych kapturami twarzy, jednak mogłem się domyślać, że klasztor Amszilas dobrał tych ludzi ze szczególną pieczołowitością. W rozleglejszej części komnaty, przy ścianach, stali tylko służebni mnisi, z pochylonymi głęboko głowami i jakby zatopieni w żarliwej modlitwie.

– Pozwólcie, panie – odezwał się cicho prowadzący nas brat. – Rada czeka na was.

– Patrzcie uważnie. – Zwrócił się do mnie Neuschalk pyszałkowatym tonem. – Gdyż niedługo będziecie świadkiem triumfu niezłomnej wiedzy oraz nieujarzmionej woli.

– Tak i ja to sobie wyobrażam – odparłem, chyląc lekko głowę.

– No, chodźmy. – Czarnoksiężnik pstryknął palcami na młodego mnicha, którego usta poruszały się w bezgłośnej modlitwie.

Ruszyli w stronę podwyższenia. Demonolog szybkim i pewnym krokiem, młody brat tuż za jego plecami. Neuschalk wszedł po schodach, ale nawet nie odsunął przeznaczonego dlań krzesła, postawionego u szczytu stołu. Rozłożył nagle ramiona i krzyknął coś potężnym głosem. Jego postać, przypominająca teraz wielkiego, czarnego ptaka o rozpostartych skrzydłach, zdawała się rosnąć pod samo sklepienie. I nim zdołałem cokolwiek pomyśleć lub uczynić, z ciała Neuschalka trysnęły strumienie ognia. W jednej chwili dwunastu mnichów oraz brat-przewodnik demonologa zostali spopieleni na proch. Nie zostało nic. Nawet resztki kości lub strzępy szat. Żar był tak ogromny, iż poczułem, jak owiewa mnie palące tchnienie, i z trudem powstrzymując jęk, zasłoniłem twarz. Niemniej i tak miałem wrażenie, że skóra za chwilę zejdzie mi płatami z policzków, czoła i nosa.

Ale wtedy mnisi służebni, stojący dotąd pokornie przy ścianach, unieśli głowy i zgodnym chórem, podnosząc nad głowy ramiona, wykrzyczeli słowa, których sensu ani znaczenia nie byłem w stanie pojąć, lecz które niosły tak wielką moc, że upadłem na ziemię, widząc, jak z moich nozdrzy buchają fontanny krwi. Próbowałem się zebrać z klęczek, ale wydawało mi się, że na moim grzbiecie wyrósł przygniatający do posadzki ciężar. Jedyne, co mogłem zrobić, to patrzeć. A nie sądzę, by wielu żyjących widziało kiedykolwiek pokaz niczym nieskalanej, przeczystej mocy, którego miałem okazję oraz łaskę być świadkiem.

Oto wszyscy mnisi służebni (dopiero teraz dostrzegłem, iż tak naprawdę był wśród nich opat) pojaśnieli niczym otoczeni świętą aurą, a ich buroszare habity stały się bielsze nad śnieg. Z palców wyciągniętych w stronę istoty, będącej nie tak dawno temu Casimirusem Neuschalkiem, wytrysnęły srebrne smugi i otoczyły ją gorejącym płomieniem. Jednak żaru tegoż płomienia nie czułem na skórze, a wręcz przeciwnie: zdawał się on gasić oraz tłumić żar bijący z potwora o czarnych skrzydłach. Ten wrzasnął boleściwym głosem i odwrócił się w stronę mnichów. Jego twarz zachowała jeszcze wspomnienie rysów doktora teologii, lecz widziałem już, jak rodzi się inne oblicze. Smagła, skażona czystym okrucieństwem twarz o czarnych, poplątanych włosach. Lecz nie ta twarz była najstraszliwsza, choć rozjarzone blaskiem oczy zdawały się ziać nienawiścią. Najstraszliwsze było, iż ujrzałem, że z ramion demonologa wyrastają dwa czarne węże, o głowach wielkości ludzkich pięści. Węże te syczały przeraźliwie, a ich długie rozdwojone języki i ociekające jadem ostre kły widziałem aż nadto wyraźnie, niżbym sobie tego mógł życzyć.

Potwór próbował wyrwać się z otaczających go srebrzystobłękitnych płomieni, ale potężne skrzydła tylko bezradnie młóciły powietrze. Doskonale widziałem, że istota, która do niedawna przybierała kształt Neuschalka, usiłuje zrobić choć krok, lecz strumień świętego ognia był zbyt potężny, by dała radę się ruszyć. I słyszałem tylko wciąż potężniejący ryk, teraz pełen już nie tylko bezbrzeżnej wściekłości, ale również żalu oraz bólu.