– Kiedy brat Sforza zawita do Stolpen? – zapytałem.
– Oczekujemy go lada dzień – odparł szybko proboszcz. – A więc, jak widzicie, nie ma potrzeby, byście zmieniali plany i poświęcali cenny czas naszemu jakże nędznemu miasteczku. Bóg mi świadkiem, mistrzu, że zapewne bardziej zajmujące rzeczy zaprzątają wasz umysł.
Oj, widać, księżulo chciał się mnie pozbyć, gdyż najwyraźniej sądził, iż łatwiej mu będzie dogadać się z innym księdzem czy też zakonnikiem (gdyż wśród jałmużników byli i tacy, i tacy) niż z inkwizytorem. Nie wiem, dlaczego większość ludzi naiwnie sądziła, że głównym marzeniem funkcjonariusza Świętego Officjum jest rozpalenie maksymalnie dużej liczby stosów na maksymalnie dużym obszarze. Tymczasem wzniesienie stosu dla sprawiedliwie skazanych grzeszników było jedynie błogosławionym zwieńczeniem naszej pracy, do którego dążyliśmy, prowadząc wnikliwe śledztwa. A w czasie tych śledztw oraz procesów pełniliśmy rolę zarówno żarliwych oskarżycieli, bogobojnych adwokatów, jak i najsprawiedliwszych sędziów. No a przynajmniej tak głosiła teoria…
– Niestety – powiedziałem. – Widzę, że regulamin Świętego Officjum nie jest wam dobrze znany. Inkwizytorowi, który ma choć cień podejrzenia, że natknął się na heretyckie lub czarnoksięskie praktyki, nie wolno zrezygnować ze sprawy pod groźbą kary wyznaczonej przez sąd Inkwizytorium. A wierzcie mi, że nawet litościwe Inkwizytorium cechuje się daleko posuniętą konsekwencją w tej materii.
Jakoś po jego wyrazie twarzy poznałem, że słowo „litościwe” nie za bardzo pasowało mu do słowa „Inkwizytorium”. Niesłusznie, gdyż nad grzesznikami zawsze pochylamy się z żarliwą litością, której dorównuje jedynie równie żarliwa miłość.
– Ależ tu, jak Bóg mi świadkiem, nie ma mowy o czarnoksięstwie! – znowu niemal wykrzyknął. – To jakiś szaleniec rozgrzebuje groby i bezcześci zwłoki!
– Dlaczego w takim razie powiadomiliście biskupa, a nie justycjariuszy? – zapytałem. – Skoro uważacie, iż to zaledwie kryminalna sprawa?
Poczerwieniał, a na czoło wystąpiły mu kropelki potu.
– Z całym szacunkiem, mistrzu, ale nie macie chyba prawa…
– Mam, mam, wierzcie mi – przerwałem mu pobłażliwie, gdyż nazbyt często słyszałem podobną śpiewkę, traktującą o tym, do czego ma prawo funkcjonariusz Świętego Officjum. – I jeśli myślicie, że sprawi mi przyjemność zostanie w tej dziurze jeden dzień dłużej niż to będzie konieczne, to się głęboko mylicie.
– Moim obowiązkiem było zawiadomienie biskupa – powiedział, przełykając głośno ślinę, i otarł pot z czoła.
– Zapewne – rzekłem. – A moim jest bacznie przyjrzeć się wzmiankowanej sprawie, która, jak ośmielam się sądzić, niepokoi nie tylko księdza dobrodzieja, ale również zacnych obywateli spokojnego Stolpen. – Słowo „spokojnego” wypowiedziałem w taki sposób, aby nawet człowiek najbardziej podejrzliwy nie wyczuł w nim cienia ironii.
– Czego ode mnie oczekujecie? – zapytał ponurym tonem.
– Radości – odparłem, patrząc mu w oczy – spowodowanej tym, iż Święte Officjum, zaprzątnięte wszak wieloma ważkimi problemami i borykające się z walką o dusze ludzi na całym świecie, odnalazło czas, aby wspomóc wysiłki wiernych w tym miasteczku.
– Pokornie dziękuję – powiedział szybko. – I Bóg mi świadkiem, cieszę się z całego serca, że zechcecie poświęcić nam swój jakże cenny czas.
– Nie mnie dziękujcie, lecz Panu, który pokierował moimi krokami – odrzekłem, nie spuszczając z niego wzroku.
– Zawsze dziękuję Panu za wszelkie łaski, którymi mnie obdarza – wymamrotał jeszcze szybciej.
Widziałem już, że człowiek ten zaczyna odczuwać lęk przed waszym uniżonym sługą, i tak właśnie stać się powinno. Nie było jednak we mnie ani krzty grzesznej radości z tego powodu. Jakimż byłbym inkwizytorem, gdyby podobnie niskie uczucia gościły w moim sercu? W końcu jestem sługą Bożym i młotem na czarownice, a te tytuły, choć dalece nieoficjalne, jednak do czegoś zobowiązują.
– Opowiedzcie więc o trupojadzie – poddałem.
– Bóg mi świadkiem, niewiele jest do opowiadania – powiedział, wzdychając. – Od półtora roku ktoś rozgrzebuje groby i wycina ze zwłok części ciała. Czasem urżnie ledwie pośladki, czasem ukradnie całą kończynę… Ludzie są przerażeni. Boją się chować bliskich na naszym cmentarzu.
– Ślady ugryzień? – spytałem.
– Nieee. – Pokręcił głową. – Nic takiego.
– A więc to nie ghul – stwierdziłem. – Bo żaden nie miałby dość rozumu, by użyć noża.
– Wierzycie w ghule? – Proboszcz otworzył szeroko oczy. – Toż to zabobon…
– Jeśli nie wierzycie w potęgę zła, jak możecie uwierzyć w nieskończoną siłę Dobra? – odpowiedziałem pytaniem na pytanie. – Skoro wątpicie w moc szatana, Bóg na próżno będzie kołatał do waszego serca.
– Nie wątpię! – Tym razem naprawdę krzyknął. – Bóg mi świadkiem, że moja wiara jest potężna niczym forteczne mury.
– Zapewniacie o tym mnie czy samego siebie? – zapytałem uprzejmie, a potem machnąłem dłonią. – Ale dajmy pokój teologicznym rozważaniom. Nikt przecież, drogi proboszczu, nie podważa siły waszej wiary – powiedziałem to takim tonem, że miał prawo czuć się zaniepokojony.
Kogo moglibyście się spodziewać, mili moi, słysząc, że do Stolpen przybywa jeden z braci jałmużników? Mnicha w burym habicie, który z opuszczoną i ukrytą pod kapturem głową wślizgnie się do miasteczka? Ha, ja nie spodziewałem się takiego widoku, ale to, co ujrzałem, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Bowiem do Stolpen zajechała konna kawalkada, na czele której z poważną miną kłusował Maurizio Sforza, otoczony kilkunastoma zbrojnymi. W orszaku dostrzegłem również młodą damę, na której dłoni siedział sokół w kapturze osłaniającym głowę.
Jałmużnik trzymał się w siodle zaskakująco dobrze, chociaż podkasany habit niezbyt pasował do sięgających po uda skórzanych butów ani do kapiącej od złota końskiej uprzęży i czapraka z fantazyjnym kutasem. Jak się domyślacie, mili moi, czaprak znajdował się na głowie wierzchowca, a nie brata jałmużnika, choć przyznam, że ta druga ewentualność byłaby z pewnością bardziej ucieszna.
Z Maurizio Sforzą spotkaliśmy się u proboszcza, a jałmużnik po zejściu z konia okazał się człowiekiem nikłego wzrostu. Nie podobały mi się jego pomarszczone, blade policzki oraz błyszczące oczy. Zauważyłem, iż wychudłe, węźlaste palce mnicha były w ciągłym ruchu, tak jakby coś stale ugniatał, dusił albo szarpał na kawałki. I ten gest również mi się nie podobał. Postanowiłem jednak nie poddawać się pierwszemu wrażeniu i traktować papieskiego jałmużnika, jeśli nie z sympatią, to chociaż z zawodową uprzejmością. W końcu nie zamierzałem narobić sobie kłopotów z powodu głupich wypadków w miasteczku Stolpen, o którym nawet wcześniej nigdy nie słyszałem.
– Inkwizytorze Madderdin – rzekł Sforza, a jego głos miał nieoczekiwanie miłe, głębokie brzmienie. – Rad jestem, iż będziemy działać razem, gdyż wasza sława dotarła nawet do Stolicy Apostolskiej.
Skłoniłem się głęboko, choć zastanawiałem się, czy te słowa są tylko zdawkową uprzejmością, czy też raczej zawoalowaną groźbą.
– Zawstydzają mnie tak przychylne słowa, zwłaszcza kiedy padają z ust znamienitego filozofa, którego dzieła podziwiam, ubolewając serdecznie nad niedostatkami własnej wiedzy.
– A cóż mojego czytaliście? – spytał nieufnie, mrużąc oczy.
– Wasze komentarze… Mój Boże, jakże to nowe naświetlenie spraw powszechnie znanych. Wierzcie mi: byłem poruszony.
Nie ryzykowałem zbyt wiele, gdyż zazwyczaj każdy z pasożytów wałęsających się po Stolicy Apostolskiej uważał, że wnosi wielki wkład w historię naszej cywilizacji, kiedy napisał kilka idiotycznych komentarzy do dzieł dawnych mistrzów, świętych lub apostołów.
– Nie przypuszczałem… – Jego wychudłe, blade policzki pokryły się rumieńcem. – A jeśli wolno wiedzieć, jaki problem was najbardziej poruszył?
– Rozważania na temat doktryny wiary – rzekłem z absolutnym przekonaniem.
– Mistrzu Madderdin, nie sądziłem… – Rozpromienił się. – W sumie zagadnienia te są niezwykle złożone, by nie powiedzieć wręcz: hermetyczne, i nawet nie śmiałem przypuszczać, że zainteresują szerszą publiczność…
– O, wierzcie mi, że były przedmiotem zażartych dyskusji w hezkim Inkwizytorium – powiedziałem ze śmiertelną powagą w głosie.
– Coś takiego! – Złożył dłonie na piersiach. – Zdumiewacie mnie…
– Skromność godna geniuszu, jeśli wolno mi zwrócić się tak poufale – odparłem i przez myśl mi przeszło, czy aby nie przeholowałem, ale Sforza przełknął komplement gładko, jak kormoran rybę.
Boże mój, pomyślałem, dzięki ci, że w swej niezmierzonej łasce nie uczyniłeś mnie pisarzem, gdyż nie ma chyba ludzi bardziej łatwowiernych i łasych na pochwały niż oni.
Towarzyszący Sforzy młody szlachcic w błyszczącym srebrem półpancerzu chrząknął znacząco i niecierpliwym ruchem odgarnął długie, jasne włosy.
– Och, wybaczcie – rzekł jałmużnik z prawdziwą skruchą w głosie. – Pozwólcie, że wam przedstawię. Oto cny rycerz Rodrigo Esteban de la Guardia y Torres, który przybył ze słonecznej Granady, aby wspomóc nas w walce z herezją.
– To dla mnie zaszczyt – powiedziałem.
Szlachcic skłonił lekko głowę i uśmiechnął się. Miał niemal dziewczęce, czerwone usta, a zarost wyraźnie nie chciał się przyzwyczaić do jego twarzy, na której tylko wyrastały rzadkie kępki jasnych włosów.
– Ślubowałem odnajdywać i niszczyć czarownice, kacerzy oraz wszelkich wrogów naszego Pana – powiedział łagodnym tonem. – Sam Ojciec Święty raczył mnie zaszczycić swym błogosławieństwem i życzył, bym obdarował łaską stosu jak największą liczbę grzeszników.