Выбрать главу

W tym czasie odpoczywając czy też rozmyślając, pośpiesznie, w równym tempie „Podwójna Gwiazda” biegał po arenie, rozsiewając trwożliwe oczekiwanie. Czego oczekiwał wstrząśnięty widz? Nikt nie mógł odpowiedzieć na to pytanie, ale każdy był jak gdyby obezwładniony niewidzialnymi rękami i nie wiedział przy tym, czy one go wypuszczą, czy też zrzucą blednącego w niepojętej trwodze. Tak odczuwali nawet maniacy silnych wrażeń, ludzie doświadczeni i opanowani, do czego też później przyznawali się. Jeszcze kilka razy wśród dam dało się słyszeć wysokie „ach!” z odcieniem bardziej poważnym, niżeli wymaga tego uniwersalny wykrzyknik. Góra nic nie pojmując wrzeszczała „brawo!” i klaskała aż do bólu dłoni. Równocześnie w tłumie artystów cyrkowych zapełniających wyjście na arenę trwało poruszenie; ci ludzie, którzy widzieli wiele, byli wstrząśnięci nie mniej niż inni widzowie.

Minęło już około dziesięciu minut, gdy „Podwójna Gwiazda” wyszedł na arenę. Teraz jak gdyby przyśpieszył rozbieg. Jego twarz płonęła, oczy śmiały się. Nagle radosny dziecięcy krzyk obiegł cyrk: „Mamo, mamo! On leci… Patrz, nie dotyka nogami!”

Jednocześnie wszystkie spojrzenia skierowały się na to, co dopiero teraz dostrzeżono. Spadła z nich jak gdyby zasłona; złudzenie miarowego ruchu znikło. „Podwójna Gwiazda” unosił się w powietrzu na wysokości stopy, sunął w górę coraz gwałtowniej i coraz wyżej.

Wówczas to, jakby przekraczając niewidoczną granicę, widowisko przestało być sztuką, a stało się cudem, to znaczy tym, czego w skrytości ducha oczekujemy całe życie, ale kiedy wreszcie zabłyśnie, wtedy gotowi jesteśmy krzyknąć z przerażenia i ukryć się. Drud odrywając się od areny popłynął w powietrzu ku żyrandolom z odwróconą w tył głową. Błyskawicznie cały wyobrażony ciężar jego ciała udzielił się wewnętrznemu wysiłkowi widzów, ale podobnie szybko znikł i wszyscy zobaczyli, że ponad galerią, pod trapezami mknie człowiek z odrzuconą w tył głową, przecinając od czasu do czasu górną orbitę swego lotu z płynną szybkością ptaka. Był to widok niesamowity. Cień „Podwójnej Gwiazdy” miotał się w dole, nurkował wśród cyrkowych rzędów.

Przerażona orkiestra zamilkła; samotny obój zabrzmiał fałszywą nutą j. jak gdyby przestrzelony urwał nagle swój miedziany jęk. Okrzyki: „Pożar, pożar! nie dokonałyby tego, co stało się w cyrku. Galeria zawyła. Wołania: „Szatan! Diabeł!” potęgowały falę paniki; ludzi ogarnęło całkowite szaleństwo; nie było już publiczności, gdyż ta utraciwszy łączącą ją więź przekształciła się w dziką gromadę, po głowach której skakał strach, zrywając mocne łańcuchy rozsądku, szalenie przy tym wyjąc i szczerząc zęby. Wielu ludzi ogarniętych raptowną słabością lub zawrotem głowy siedziało nieruchomo, zasłaniając twarze rękami. Niektóre kobiety mdlały, inne z zapartym tchem runęły ku wyjściom; dzieci płakały. Zewsząd dolatywał trzask balustrad. Uciekający zapełnili arenę, tłoczyli się u wyjść, przewracali jeden drugiego, szarpali i odpychali tych, co byli z przodu. Czasem jakiś przenikliwy pisk zagłuszał cały ten piekielny tumult; dolatywały jęki, przekleństwa, łomot przewracanych foteli. A nad areną, powyżej trapezów i bloków stał w powietrzu „Podwójna Gwiazda” ze skrzyżowanymi rękami.

— Orkiestra, grać! — krzyczał Agassic ledwie pojmując, co się dzieje.

Kilka trąbek zawyło w przedśmiertnym lamencie, który szybko ucichł; zatrzeszczały przewrócone pulpity; estrada opustoszała; muzykanci, porzuciwszy instrumenty, pouciekali jak wszyscy.

W tym czasie minister Daugowet z trudem pocierając kościste ręce i marszcząc siwiznę brwi cicho powiedział do dwóch dobrze, lecz skromnie ubranych ludzi, którzy weszli do jego loży: „Natychmiast. Bez wahania. Wszystko biorę na siebie. Proszę nocą osobiście przyjść do mnie z raportem i nikomu ani słowa!”

Obaj nieznajomi bez ukłonu wybiegli z loży i zniknęli w tłumie.

Wówczas Drud głośno zaśpiewał na górze. Pośród panującej paniki jego głos zadźwięczał z siłą podobną do podmuchu wiatru. Była to krótka nie znana nikomu pieśń. Tylko kilka słów dotarło do uszu niektórych ludzi: „Ten szlak bez drogi…” Kadencja zginęła w harmidrze, lecz można było się domyślić, że są jeszcze trzy stopy i rym męski zawarty w wyraźnym słowie „takt”. Potem znów nie można było nic zrozumieć, dopóki w przerwie tumultu nie rozległy się zagadkowe i przeciągłe słowa: „…wzywający w migotliwy świat”.

Z loży ministra wyszła dziewczyna w sukni w białe, jedwabne fałdy. Blada, nie panująca nad sobą, podniosła ręce i krzyknęła. Nikt nie usłyszał jej słów. Śmiała się nerwowo. Jej oczy błyszcząc unosiły się ku górze. Nic nie widziała i nie czuła, tylko jasną otchłań, która rozbłysła na ruinach tego dnia cudownym ogniem.

Gall zbliżył się do niej, wziął za rękę i wyprowadził. Drżąc podporządkowała mu się prawie nieświadomie. To była Runa Beguem.

VI

Gdy „Podwójna Gwiazda” ponownie dotknął ziemi i szybko skierował się ku wyjściu, panika w przejściu zwiększyła się. Każdy, kto tylko mógł biec i ukryć się, znikał z jego drogi. Wielu upadło w tłoku i „Podwójna Gwiazda” bez przeszkód dotarł za kulisy; wziął kapelusz i palto, a potem wyszedł przez stajnię w aleję bulwaru.

Ukrył twarz w szalu i skręcił w lewo w kierunku światła latarni ulicznych. Gdy tylko ruszył, kilka mocnych ciosów spadło na jego ramiona i głowę; w świetle lampy błysnął nóż. Odwrócił się, ostrze uwięzło w odzieży. Starając się uwolnić lewą rękę, którą trzymało dwóch ludzi, prawą chwycił czyjąś twarz i gwałtownie odepchnął; potem wzbił się w górę. Dwie ręce odczepiły się, dwie inne zawisły na jego łokciu z zajadłością rozjuszonego buldoga. Ręka Druda drętwiała. Wzniósłszy się ponad dachami, zobaczył no cną iluminację i zatrzymał się. Wszystko to działo się w ciągu jednej minuty. Nachylając się ze wstrętem spojrzał na skurczoną ze strachu twarz szpicla; ten zaś wisiał na nim z podkurczonymi nogami walcząc z omdleniem. Drud wyrwał rękę, ciało poleciało w dół, a potem z głębi wypełnionej trzaskiem kół doleciało głuche stuknięcie.

— Oto i umarł — powiedział Drud — przepadło życie i niewątpliwie wspaniała nagroda. Chciano mnie zabić.

Miał przeczucie i ono go nie zawiodło. Czekał na swój występ z uśmiechem i smutkiem, jak góral patrzący z wierzchołka góry na zasnute mgłą rozległe doliny, tam gdzie nie doleci żaden dźwięk. A jeśli uśmiechał się do czegoś, to tylko do rzeczy przyjemnych i niemożliwych zarazem — do czegoś, co przypominało zachwycający i nękający chór, który szarpie i pociąga w krąg radośnie rozpromienionych twarzy: a co tam jest w tym świecie, gdzie płynie i oddycha swobodnie? I czyż nie można tam zmierzać, nie zakrywszy ze strachu oczu?