Выбрать главу

Po krótkim milczeniu pani Langley zaczęła mówić rozważnie, jakby starała się dobierać właściwe słowa.

– Nie powiedziała mi, gdzie jest. Mówiła, że czuje się dużo lepiej i nie chce się już ukrywać. Myśli o dobrowolnym zgłoszeniu się na policję. Wie, że wróci do więzienia, bo nie dotrzymała danego słowa. Obiecała, że tym razem będę mogła ją odwiedzić.

– Zgłosić się na policję!

Pat przypomniała sobie oszołomioną, bezradną twarz Eleanor Brown po ogłoszeniu wyroku.

– Co jej pani powiedziała?

– Błagałam, żeby do pani zadzwoniła. Pomyślałam, że będzie pani mogła jej pomóc w odzyskaniu zwolnienia warunkowego. – Głos pani Langley się załamał. – Niech pani nie pozwoli na to, żeby ta dziewczyna wróciła do więzienia.

– Postaram się – przyrzekła Pat. – Mam przyjaciela w Kongresie, który w tym pomoże. Niech mi pani powie, dla dobra Eleanor, czy wie pani, gdzie ją mogę znaleźć?

– Nie, naprawdę nie wiem.

– Jeśli znowu zadzwoni, niech ją pani namówi, żeby koniecznie się ze mną skontaktowała, zanim się zgłosi. Jej sytuacja będzie dużo lepsza.

– Wiedziałam, że będzie pani chciała jej pomóc i że jest pani dobrym człowiekiem. – Ton głosu Margaret Langley nagle się zmienił. – Chciałabym, aby pani wiedziała, jak bardzo jestem szczęśliwa, że ten miły pan Pelham zadzwonił i zaprosił mnie do udziału w pani programie. Ktoś przeprowadzi wywiad ze mną jutro rano.

A więc Luther uwzględnił jej sugestię!

– Tak się cieszę. – Pat starała się, żeby zabrzmiało to entuzjastycznie. – Niech pani nie zapomni powiedzieć Eleanor, żeby do mnie zatelefonowała.

Powoli odłożyła słuchawkę. Jeśli Eleanor Brown pozostała bojaźliwą dziewczyną, za jaką uważała ją pani Langley, oddanie się w ręce policji byłoby niezwykłym aktem odwagi. Ale dla Abigail Jennings oznaczałoby to poważne kłopoty, gdyby oto teraz bezbronna młoda kobieta wróciła do więzienia, nadal twierdząc, że jest niewinna, że nie ukradła pieniędzy z biura pani senator.

Rozdział 23

Idąc korytarzem kliniki, Arthur zrobił się nagle uważny i czujny. Było dość spokojnie. Choinki i ośmioramienne świeczniki stały na stolikach do gry w karty, pokrytych sztucznym śniegiem. Na drzwiach wszystkich pokojów wisiały kartki świąteczne. Z radia w pokoju rekreacyjnym dobiegały dźwięki kolęd. Ale coś było nie w porządku.

– Dzień dobry, pani Harnick. Jak się pani miewa?

Szła wolno wzdłuż holu, oparta na balkoniku; jej ptasia sylwetka chyliła się ku ziemi, rzadkie włosy zwisały wokół szarej twarzy. Spojrzała na niego, nie podnosząc głowy. Tylko jej oczy się poruszały, zapadnięte, wilgotne i przerażone.

– Niech pan do mnie nie podchodzi, Arthurze! – zapiszczała. – Powiedziałam im, że wyszedł pan z pokoju Anity, i wiem, że się nie mylę.

Dotknął ramienia pani Harnick, ale odsunęła się od niego.

– Oczywiście, że zaglądałem do pokoju pani Gillespie. Byliśmy przyjaciółmi.

– Ona nie była pańską przyjaciółką. Ona się pana bała. Starał się nie okazywać wściekłości.

– Ależ, proszę pani…

– Wiem, co mówię. Anita chciała żyć. Jej córka, Anna Maria, miała przyjechać do niej w odwiedziny. Od dwóch lat nie była na wschodzie i Anita powtarzała, że nie obchodzi jej, kiedy umrze, jeśli przedtem zobaczy Annę Marię. To nie było tak, że po prostu przestała oddychać. Powiedziałam im o tym.

Siostra oddziałowa, Elizabeth Sheehan, siedziała przy biurku w połowie korytarza. Arthur jej nienawidził. Miała surową twarz i niebieskoszare oczy, które zmieniały się w stalowoszare, gdy była zła.

– Arthurze, zanim zrobisz obchód, pozwól do biura.

Poszedł za nią do biura kliniki, miejsca, do którego przychodziły rodziny, aby pozbyć się starych ludzi. Dzisiaj jednak nie było krewnych, tylko młody mężczyzna o dziecinnej twarzy, w płaszczu przeciwdeszczowym i brudnych butach. Miło się uśmiechał i przyjaźnie zachowywał, ale Arthur nie dał się zwieść.

– Jestem detektyw Barrott – przedstawił się nieznajomy. Był tam także dyrektor kliniki, doktor Cole.

– Usiądź, Arthurze – rzekł, starając się, aby jego głos zabrzmiał życzliwie. – Dziękuję, siostro Sheehan; nie musi pani czekać.

Arthur wybrał proste krzesło i pamiętał, żeby założyć dłonie za poły marynarki i wyglądać na trochę zagubionego, tak jakby nie miał pojęcia, co się dzieje. Wielokrotnie ćwiczył tę pozę przed lustrem.

– W zeszły czwartek zmarła pani Gillespie – zaczął detektyw Barrott. Arthur skinął głową i zrobił pełną żalu minę. Nagle ucieszył się, że spotkał panią Harnick w holu.

– Wiem. Miałem nadzieję, że pożyje choć trochę dłużej. Jej córka obiecała przyjechać do niej w odwiedziny; nie widziały się od dwóch lat.

– Wiedziałeś o tym? – spytał doktor Cole.

– Oczywiście. Pani Gillespie mi mówiła.

– Rozumiem. Nie wiedzieliśmy, że wspominała o odwiedzinach córki.

– Panie doktorze, wie pan, ile czasu zajmowało nakarmienie pani Gillespie. Niekiedy musiała odpoczywać i wtedy rozmawialiśmy.

– Czy cieszyłeś się, kiedy pani Gillespie umarła? – spytał Barrott.

– Dobrze, że umarła, zanim rak wyniszczył ją całkowicie. Strasznie by cierpiała. Prawda, panie doktorze? – Spojrzał na doktora Cole'a, szeroko otwierając oczy.

– Tak, to możliwe – odrzekł niechętnie doktor Cole. Oczywiście, nigdy nic nie wiadomo.

– Szkoda tylko, że pani Gillespie nie dożyła przyjazdu Anny Marii. Modliliśmy się o to. Prosiła, abym czytał jej modlitwy z „Mszału świętego Antoniego” w szczególnych intencjach.

Detektyw Barrott przyglądał mu się uważnie.

– Czy byłeś w pokoju pani Gillespie w ostatni czwartek?

– O tak, wszedłem tuż przed obchodem siostry Krause. Ale pani Gillespie niczego nie potrzebowała.

– Pani Harnick widziała, jak wychodziłeś z pokoju pani Gillespie mniej więcej za pięć piąta. Czy to prawda?

Arthur miał z góry przygotowaną odpowiedź.

– Nie, nie wchodziłem do jej pokoju. Zaglądałem do niej, ale spała. Poprzedniej nocy miała kłopoty ze snem; martwiłem się o nią. Pani Harnick widziała, jak do niej zaglądałem.

Doktor Cole usiadł wygodniej w fotelu. Wydawało się, że jest odprężony.

Głos detektywa Barrotta złagodniał:

– Ale przedtem twierdził pan, że pani Harnick się pomyliła.

– Nie, ktoś zapytał mnie, czy wchodziłem do pokoju pani Gillespie dwa razy. To nie była prawda. Potem jednak, gdy o tym myślałem, przypomniałem sobie, że do niej zajrzałem. Widzi pan więc, że oboje mieliśmy rację.

Doktor Cole się uśmiechnął.

– Arthur jest jednym z naszych najtroskliwszych sanitariuszy – powiedział. – Mówiłem panu, panie Barrott.

Detektyw jednak się nie uśmiechał.

– Czy wiele osób z personelu modli się z pacjentami, czy tylko pan to robi?

– Och, myślę, że tylko ja. Widzi pan, byłem kiedyś w seminarium.

Chciałem zostać księdzem, ale zachorowałem i musiałem zrezygnować. W pewnym sensie uważam się za duchownego.

Jasne, łagodne oczy detektywa Barrotta wzbudzały zaufanie.

– Ile miał pan lat, kiedy poszedł pan do tego seminarium, Arthurze? – zapytał spokojnie.

– Dwadzieścia. Wyjechałem stamtąd po pół roku.

– Ach, tak – odrzekł Barrott. – Proszę mi powiedzieć, w jakim był pan seminarium, Arthurze?

– Byłem w Collegeville, w Minnesocie, w zgromadzeniu zakonnym benedyktynów.

Detektyw Barrott wyciągnął notes i zapisał tę informację. Zbyt późno Arthur zorientował się, że za dużo powiedział. A jeśli skontaktuje się ze zgromadzeniem i dowie się, że po śmierci ojca Damiana kazano Arthurowi opuścić klasztor?