Выбрать главу

Jej ojciec był w holu. Schowała się jeszcze bardziej w cieniu, bo wiedziała, że jest zły, że tym razem nie będzie bawił się z nią w chowanego. Pobiegła z powrotem do łóżka.

Wbiegła na górę. Jej stary pokój znajdował się za gościnnym, na tyłach domu. Okna wychodziły na ogród. Był teraz pusty.

Weszła tutaj tamtego ranka, kiedy pracownicy firmy przewozowej wnosili jej meble, ale nie obudziły się w niej żadne wspomnienia. Teraz wydawało się jej, że pamięta łóżko z białymi, przymarszczonymi zasłonami, mały fotel bujany pod oknem, na którym stała pozytywka, oraz półki z zabawkami.

Tamtej nocy wróciłam do łóżka. Byłam przestraszona, bo tatuś bardzo się denerwował. Ponieważ salon znajdował się dokładnie pod moim pokojem, słyszałam ich głosy; krzyczeli na siebie. Potem usłyszałam jakiś głośny huk i mamę, która wołała: „Nie… Nie!”.

Mama krzyczała. Po tym wszystkim. Czy mogła krzyczeć, gdy została postrzelona, czy też krzyczała, kiedy zdała sobie sprawę, że zastrzeliła męża?

Pat zaczęła dygotać. Chwyciła się drzwi, żeby nie upaść, poczuła, że ma mokre dłonie i czoło. Z trudem łapała oddech. Boję się, pomyślała. Ale to już minęło. To było tak dawno temu.

Odwróciła się i zaczęła schodzić szybko na dół. Znowu tam jestem, pomyślała. Przypomnę sobie…

– Tatusiu, tatusiu – zawołała cicho.

Kiedy już zeszła, zaczęła iść przez przedpokój z rozpostartymi ramionami; potykała się co krok. Tatusiu… tatusiu!

W drzwiach salonu upadła na kolana. Zbierały się wokół niej jakieś mgliste cienie, ale nie przybierały konkretnych kształtów. Ukryła twarz w dłoniach i zaczęła szlochać…

– Mamo, tato, wróćcie do domu.

Obudziła się i zobaczyła obok jakąś obcą nianię. Mamo. Tato. Chcę do mamy. Chcę do taty. I przyszli razem. Mama ukołysała ją w ramionach. „Kerry, Kerry, już wszystko dobrze”. Tata głaskał ją po głowie; obie otoczył ramieniem. „Cicho, Kerry, jesteśmy przy tobie”.

Po chwili Pat usiadła i oparła się o ścianę; wpatrywała się w pokój. Powróciło inne wspomnienie. Była pewna, że jest prawdziwe i dokładne. Nieważne, które z nich zawiniło tamtej nocy, pomyślała gorączkowo, wiem, że oboje mnie kochali…

Rozdział 28

Kino na Wisconsin Avenue otwierano o dziesiątej. Arthur wszedł do pobliskiej kawiarni, wypił kawę i siedział tam jeszcze przez chwilę; potem krążył wkoło, dopóki nie została otwarta kasa.

Zawsze kiedy był zdenerwowany, lubił chodzić do kina. Siadał pod ścianą blisko wyjścia. Kupował dużo prażonej kukurydzy, jadł ją i wpatrywał się niewidzącym wzrokiem w ekran.

Lubił widzieć obok siebie ludzi, którzy nie wiedzieli, o czym myśli, podobały mu się głosy i muzyka płynące z ekranu, anonimowość widzów ukrytych w ciemności. Mógł się wtedy spokojnie zastanawiać. Teraz usiadł w fotelu i wpatrywał się w ekran.

Niepotrzebnie podłożył ogień. W gazetach nie wspominano o tym pożarze. Po wyjściu z metra zadzwonił do kliniki. Natychmiast odezwała się centrala. Arthur powiedział przytłumionym głosem:

– Jestem synem pani Harnick. Czy pożar był poważny?

– Został prawie od razu wykryty, proszę pana. W torbie z odpadkami znaleziono niedopałek. Nie przyszło nam nawet do głowy, że ktoś z chorych może o tym wiedzieć.

To znaczy, że musieli zobaczyć przewróconą bańkę z terpentyną. Nikt nie uwierzyłby, że upadła przez przypadek.

Po co wspominał o klasztorze? Przecież tam mogli tylko odpowiedzieć:

– Tak, nasze dokumenty mówią, że Arthur Stevens był u nas przez krótki czas.

A gdyby zmuszono ich do podania szczegółów?

– Opuścił klasztor na polecenie swego spowiednika.

– Czy możemy z nim porozmawiać?

– Umarł kilka lat temu.

Czy dowiedzą się, dlaczego kazano mu opuścić klasztor? Czy policja będzie oglądać księgi kliniki i zobaczy, ilu pacjentów, którymi on się zajmował, umarło w ciągu tych kilku lat? Był pewien, że nie zrozumieją, że kierowały nim tylko dobroć i chęć oszczędzenia cierpień. Już dwukrotnie przesłuchiwano go, kiedy powierzeni jego opiece pacjenci odeszli do Pana.

– Czy cieszyłeś się, że umarli?

– Cieszyłem się, że odzyskali spokój. Zrobiłem wszystko, żeby czuli się dobrze, a przynajmniej żeby byli spokojni.

Kiedy nie było już żadnej nadziei i ból nie ustawał, kiedy ci starzy ludzie nie mieli nawet siły, żeby szeptać czy jęczeć, kiedy lekarze i rodzina powtarzali zgodnie, że byłoby błogosławieństwem dla chorego, gdyby Bóg zabrał go do siebie, wtedy, i tylko wtedy, Arthur pomagał mu odejść do Pana.

Gdyby wiedział, że Anita Gillespie z utęsknieniem oczekiwała przyjazdu córki, wstrzymałby się kilka dni. Świadomość, że pani Gillespie umarła szczęśliwa, sprawiłaby mu wiele radości.

Problem polegał na tym, że ona walczyła ze śmiercią, nie godziła się na nią. Dlatego była zbyt przerażona, aby zrozumieć, że on chciał jej tylko pomóc.

To troska o Glorię sprawiła, że był taki nieostrożny. Pamiętał wieczór, kiedy zaczął się niepokoić. Jedli razem kolację w domu i każde czytało gazetę. Nagle wykrzyknęła:

– Dobry Boże!

Patrzyła na rubrykę telewizyjną w „Tribune” i zobaczyła zapowiedź programu o senator Jennings. Miał zawierać najciekawsze wydarzenia z jej kariery. Arthur błagał Glorię, żeby się nie denerwowała; był przekonany, że wszystko dobrze się skończy. Ale ona go nie słuchała. Zaczęła szlochać.

– Może lepiej stawić temu czoło – powiedziała. – Nie chcę już tak dłużej żyć.

Od tamtej chwili coś się w niej zmieniło. Arthur patrzył tępo przed siebie i bezmyślnie jadł prażoną kukurydzę. Nie mógł oficjalnie złożyć ślubów, uczynił to jednak w duchu. Ubóstwo, czystość i posłuszeństwo. Nigdy nie złamał tej przysięgi, ale był taki samotny…

Dziewięć lat później spotkał Glorię. Siedziała w ponurej poczekalni kliniki, ściskając kurczowo szmacianą lalkę. Czekała w kolejce do psychiatry. Lalka przyciągnęła jego uwagę. Coś kazało mu zaczekać potem na tę dziewczynę.

Zaczęli razem iść na przystanek. Powiedział jej, że był księdzem, lecz opuścił swoją parafię, bo chciał pracować z chorymi. Opowiedziała mu o sobie, o tym, że siedziała niewinnie w więzieniu, została zwolniona warunkowo i teraz mieszka w wynajętym pokoju.

– Nie mogę tam palić – poskarżyła się – ani zjeść gorącego posiłku czy zrobić sobie kawy, kiedy nie mam ochoty iść do stołówki.

Poszli na lody. Zaczęło się ściemniać. Przestraszyła się, że jest już spóźniona i że kobieta, u której mieszka, będzie na nią wściekła. Potem zaczęła płakać i wyznała, że wolałaby raczej umrzeć niż tam wrócić. I Arthur zabrał ją do siebie.

– Będę się tobą opiekował jak córką – obiecał.

Była jak bezradne dziecko. Oddał jej swój pokój, a sam spał na kanapie. Na początku Gloria tylko leżała w łóżku i płakała. Przez kilka tygodni gliny krążyły wokół kliniki i szukały dziewczyny. Później policja przestała się nią interesować.

Wyjechali do Baltimore. Wtedy zdecydował, że będzie ją przedstawiał jako córkę.

W każdym razie możesz mówić do mnie „tato”.

A on odtąd nazywał ją Glorią.

Powoli jej stan się poprawiał. Ale przez prawie siedem lat wychodziła z domu tylko w nocy; była pewna, że jakiś policjant ją rozpozna.

Arthur pracował w rozmaitych klinikach w Baltimore. Dwa lata temu musieli wyjechać i znaleźli się w Alexandrii. Gloria cieszyła się, że mieszkają blisko Waszyngtonu, ale bała się, że spotka ludzi, którzy ją znają. Przekonywał, że niepotrzebnie się tego obawia.