Выбрать главу

– Linnet, ja…

– Nie patrz tak na mnie. Teraz mogę ci to powiedzieć, bo mi już nie zależy na tym, co sobie o mnie pomyślisz.

– Ale ja cię kocham. Właśnie ci to powiedziałem.

– I uważasz, że to rozwiązuje całą sprawę? Dlaczego nie powiedziałeś tego tamtej nocy, gdy dałeś mi Mirandę? Dlaczego nie powiedziałeś tego wtedy, gdy mnie znalazłeś po tym, jak mnie porwał Cord?

– Wtedy jeszcze nie wiedziałem. Musisz mi wybaczyć.

– O, tak Wybaczyć ci! – powtórzyła ironicznie. -Zawsze oskarżałeś mnie o to, że wolę Corda, a teraz przyjeżdżasz tu i twierdzisz, że sypiam ze Squire'em. I to z nim!

– Linnet, proszę… – Wziął ją za ramię. – Miranda jest moją córką.

Odskoczyła od niego.

– 1 co z tego? Gdzie byłeś, gdy rodziłam ją przez szesnaście godzin, gdy potem leżałam w gorączce przez całe dwa tygodnie? Gdzie byłeś po tym, jak pewnego popołudnia udowodniłeś sam sobie, że jestem łatwa?

Na chwilę ich spojrzenia skrzyżowały się i Devon zdał sobie sprawę z tego, ile jest w tych słowach prawdy. Gdy się odezwał, jego głos był zupełnie cichy.

– Nie zdawałem sobie sprawy, jaki jestem, jak bardzo cię zawiodłem. Jest to tym gorsze, że wiem, co o tobie myślałem. Masz rację. Nie mogę cię nawet prosić o to, byś mi wybaczyła. Ale może moglibyśmy zacząć jeszcze raz? Dasz mi szansę? Przeszyła go spojrzeniem i zacisnęła usta – Doskonały pomysł. Zacząć od nowa i wymazać przeszłość. Nie, to niemożliwe. Nigdy się nie zmienisz. Za pierwszym razem, gdy odezwę się do innego mężczyzny, oskarżysz mnie o wszystko, co ci tylko przyjdzie do głowy. Jestem pewna, że pewnego dnia zaczniesz się nawet zastanawiać, czy Miranda jest twoją córką. Cord też ma niebieskie oczy.

Wydawał się poruszony. Odsunął się od niej

– A zatem nic już nie mogę zrobić?

– Nic.

– I pewnego dnia ktoś inny stanie się ojcem dla mojego dziecka?

– Mojego dziecka. Ty nie masz do niego prawa. Podszedł bliżej i dotknął dłonią jej ciepłego, gładkiego policzka.

– Kocham cię, Lynna. Czy to nic dla ciebie nie znaczy? Nigdy jeszcze tego nikomu nie powiedziałem.

Popatrzyła na niego chłodno.

– Kiedyś byłoby to dla mnie wszystkim, ale teraz jest już za późno.

– Czy chcesz, żebym teraz odszedł i nigdy nie wracał?

– Tak – odparła cicho. – Pozwól mi się odnaleźć i urządzić sobie z Mirandą nowe życie. Myślę, że uda mi się to, gdy się ciebie pozbędę.

Skinął głową, mrugając szybko powiekami.

– Jeśli mnie będziesz kiedykolwiek potrzebowała… -szepnął, ale zająknął się i urwał. Odwrócił się i odszedł.

Miranda przestraszyła się, usłyszawszy tak dziw-nie zmieniony, ostry głos matki. Przytrzymała kotka na ramieniu i wyjrzała spod ganku. Mama krzyczała na tego wysokiego pana, który był znajomym cioci

Nettie. W oczach dziecka zaczęły się zbierać łzy. Nie mogła znieść tonu głosu matki; chciała, żeby to się skończyło.

Po jej policzkach zaczęły spływać łzy i już miała wydać z siebie pierwszy, żałosny dźwięk, gdy nagle czarno-biały kotek zeskoczył z jej ramienia i rzucił się w pogoń za jakimś motylkiem. Miranda zamknęła buzię i patrzyła z najwyższym zainteresowaniem. Opadła na kolana i zaczęła raczkować w stronę kotka. Po chwili podniosła się i pobiegła przez koniczynę za zwierzątkiem, zapominając o strachu i gniewie matki.

Drzwi szkoły były otwarte i Miranda przestała myśleć o kotku.

Z mozołem pokonała trzy stopnie prowadzące do wnętrza budynku. Znała to miejsce, wiedziała, że miało ono coś wspólnego z jej matką i zabawami starszych dzieci. Potknęła się na nierównej podłodze i usiadła ciężko. Zaczęła płakać, ale po chwili zdała sobie sprawę, że nikt jej tu nie usłyszy, więc umilkła i podeszła do dużego biurka w głębi pomieszczenia. Zajrzała za krzesło, znalazła ciepłą, przytulną niszę, do której czym prędzej wpełzła. Usiadła i rozejrzała się na boku i zasnęła.

Przecież ci mówiłem, że nikogo nie będzie – odezwał się chłopięcy głos. – No, zrobisz to, czy się boisz? – Ja się nie boję! Cicho. Ktoś idzie. Wynośmy się stąd.

Dwaj chłopcy wybiegli ze szkoły, by schować się na skraju lasu. – Popatrz, nikogo nie ma.

– Ale mógł być. Hej, co zrobiłeś z tą lampą?

Chłopiec popatrzył ze zdziwieniem na swoją prawą rękę.

– Chyba ją tam zostawiłem.

– Mimo to idź po nią.

Nie mam zamiaru chodzić tam po nocy

– Nie.

Kiedy mój tata zauważy, że brakuje lampy, po wiem, że to ty ją zabrałeś.

– Ja? Ale z ciebie kłamca!

Chłopcy przyskoczyli do siebie i po chwili turlali się w pyle.

Kotek zauważył otwarte drzwi szkoły i cichutko wszedł do środka. Na podłodze stała lampa, błyskając żółtopomarańczowym światłem, co przyciągnęło uwagę zwierzątka. Przez chwilę kociak przyglądał się niespokojnemu płomieniowi, przekrzywiając łebek, by po chwili wyciągnąć do niego biało nakrapianą łapkę. Stwierdził, że w ten sposób nie da się jednak zapanować nad światłem lampy. Cicho wskoczył na ławkę, przyjrzał się mrugającemu ognikowi i rzucił się do niego, przewracając lampę, której zawartość rozlała się po podłodze.

Ogień osmalił lewą łapę kociaka, więc z wrzaskiem wypadł na chłodne, rześkie powietrze nocy. Wilgotna koniczyna złagodziła ból i kotek przycupnął, by wylizać oparzenie, zadowolony, że tylko osmalił sierść. Odzyskawszy spokój ducha, opuścił to miejsce z godnie wyprostowanym w górę ogonem.

Chłopcy nadal się mocowali, bardziej na żarty niż na serio, gdy nagle zauważyli płomień.

– Patrz! Szkoła się pali!

Drugi z chłopców zamarł z uniesioną pięścią, by popatrzeć na błyskający przez okna ogień.

– Ty to zrobiłeś – powiedział, opuszczając rękę. – To ty zostawiłeś lampę.

– Ale to ty mi ją dałeś.

– No dobrze, wszystko jedni, i tak obaj dostaniemy w skórę.

– Żebyś wiedział! Ale przecież to tylko szkoła, w środku nie ma nikogo. Nawet jeśli się spali, przez kilka dni nie będzie lekcji, może nawet nigdy.

Jego towarzysz popatrzył na niego zachwycony.

– Racja. Szkoła się spali i nie będzie lekcji. Lepiej stąd uciekajmy, zanim ktoś przyjdzie, bo nas oskarżą o podpalenie.

A to przecież tylko wypadek.

Squire pierwszy zobaczył ogień i uderzył w dzwon na ganku swego domu. Dzwonu tego używał tylko w przypadku poważnego niebezpieczeństwa.

– Co się dzieje? znowu ci Indianie? – Butch Gather biegł w stronę domu Squire'a.

– Szkoła się pali! Sprowadź ludzi z wiadrami.

– Hmm mruknął Butch, patrząc znacząco na Squire'a. A może dać sobie spokój? Wtedy nie będzie kłopotów z tą nauczycielką.

Ogień objął już jedną ścianę budynku. Długie, pomarańczowe języki lizały już okna, chwilami sięgały dachu. Najwyraźniej wielu mieszkańców Spring Lick podzielało opinię Butcha i wahało się, czy gasić pożar. Nie chcieli, by szkoła odrywała ich dzieci od pracy, nikt nie żałował tego budynku. Tylko determinacja Squire'a i jego zdecydowany głos wydający im rozkazy nakazały im biec po wiadra.

Drzwi szkoły otworzyły się nagle, ukazując buzujący wewnątrz ogień i niektórzy stwierdzili, że niewiele da się ocalić.

Linnet ruszyła biegiem w stronę szkoły. Dopadła Squire'a wparła dłonie w jego ramię, uniemożliwiając mu podawanie wiader.

– Miranda! Nie mogę znaleźć Mirandy! – Starała się przekrzyczeć panujący tu zgiełk.