Bufetowy zżółkł na twarzy.
— Dziewięć miesięcy… — w zadumie liczył Woland. — Dwieście czterdzieści dziewięć tysięcy… Po zaokrągleniu wypada dwadzieścia siedem tysięcy na miesiąc… niewiele, ale na skromne utrzymanie wystarczy… Do tego jeszcze te dziesiątki…
— Dziesiątek nie da się upłynnić — wtrącił się znowu ten sam głos mrożący krew w sercu bufetowego. — Po śmierci Andrzeja Fokicza dom natychmiast zostanie zburzony, a monety zostaną przekazane do Banku Narodowego.
— Zresztą nie radziłbym panu kłaść się do kliniki — mówił dalej artysta. — Co za sens umierać na szpitalnej sali, gdzie słychać tylko jęki i rzężenie śmiertelnie chorych? Czy nie lepiej wydać ucztę za te dwadzieścia siedem tysięcy, a potem zażyć trucizną i przenieść się na tamten świat przy dźwiękach strun, wśród oszołomionych winem pięknych kobiet i wesołych przyjaciół?
Bufetowy siedział nieruchomo, bardzo się postarzał. Ciemne kręgi otoczyły jego oczy, policzki mu obwisły, a dolna szczęka opadła.
— Zresztą, dość tych marzeń! — zawołał gospodarz. — Do rzeczy! Niech pan pokaże te kawałki papieru.
Zdenerwowany bufetowy wyciągnął z kieszeni paczkę, wyciągnął ją i osłupiał — zawinięte w gazetę leżały czerwonce…
— Mój drogi, jest pan istotnie niezdrów — wzruszając ramionami powiedział Woland. Bufetowy uśmiechając się dziko wstał z taboretu.
— Aa… — powiedział jąkając się — a jeżeli one znowuż… tego…
— Hm… — zamyślił się artysta — wtedy niech pan znowu do nas przyjdzie. Serdecznie prosimy, jestem niezmiernie rad, że pana poznałem…
W tym momencie wyskoczył z gabinetu Korowiow, wczepił się w dłoń bufetowego, począł nią potrząsać błagając przy tym Andrzeja Fokicza, aby wszystkim, ale to wszystkim przekazał jego najserdeczniejsze pozdrowienia.
Z trudem zbierając myśli bufetowy ruszył do przedpokoju.
— Helia, odprowadź pana! — krzyczał Korowiow.
Znowu ta ruda i goła w przedpokoju! Bufetowy wślizgnął się w drzwi, pisnął “Do widzenia!” — i poszedł jak pijany. Zszedł trochę niżej, usiadł na stopniu, wyjął paczkę, sprawdził — czerwonce były na miejscu.
Wtedy z mieszkania na tym piętrze, na którym przysiadł, wyszła kobieta z zieloną torbą. Kiedy zobaczyła człowieka siedzącego na schodach i tępo wpatrzonego w czerwonce, uśmiechnęła się i powiedziała z zadumą:
— Co za dom! Ten też od samego rana pijany… Znowu wybili szybę na schodach!
Przyjrzała się bufetowemu uważniej i dodała:
— E, niektórzy, jak widzę, to siedzą na pieniądzach! Podzieliłbyś się ze mną, co?
— Odczep się, na miłość boską! — przeraził się bufetowy i raz — dwa schował banknoty. Kobieta roześmiała się.
— Całuj psa w nos, liczykrupo! Zażartowałam… — i poszła na dół.
Bufetowy powoli wstał, podniósł rękę, żeby poprawić kapelusz, i przekonał się, że na głowie go nie ma. Okropnie mu się nie chciało wracać, ale żal mu było kapelusza. Wahał się przez moment, zawrócił jednak i zadzwonił.
— Czego pan jeszcze chce? — zapytała przeklęta Helia.
— Zostawiłem kapelusz… — wyszeptał bufetowy wskazując swoją łysinę. Helia odwróciła się. Bufetowy splunął w myśli i zamknął oczy. Kiedy je otworzył, Helia podawała mu kapelusz i szpadę z ciemną rękojeścią.
— To nie moje… — szepnął bufetowy odpychając szpadę i pośpiesznie wkładając kapelusz.
— Czyżby pan przyszedł bez szpady? — zdziwiła się Helia.
Bufetowy coś odburknął i szybko poszedł na dół. W tym kapeluszu było mu, nie wiedzieć czemu, niewygodnie, za gorąco w głowę. Andrzej Fokicz zdjął kapelusz, podskoczył ze strachu i wydał cichy okrzyk — trzymał w ręku aksamitny beret z wyleniałym kogucim piórem. Bufetowy przeżegnał się.
W tejże sekundzie beret zamiauczał, przemienił się w czarnego kociaka, wskoczył z powrotem na głowę Andrzeja Fokicza i wszystkimi pazurami wpił się w jego łysinę. Bufetowy wydał histeryczny okrzyk zgrozy i popędził na dół, kociak zaś spadł mu z głowy i prysnął po schodach na górę.
Kiedy bufetowy znalazł się pod gołym niebem, pobiegł truchtem do bramy i na zawsze opuścił piekielny dom numer 302–A.
Dokładnie wiadomo, co się dalej działo z bufetowym. Kiedy wydostał się na ulicę, dziko rozejrzał się dokoła jak gdyby czegoś szukając. Po chwili był już po drugiej stronie ulicy, w aptece. Skoro tylko wyrzekł:
— Proszę mi powiedzieć…
Kobieta za ladą zawołała:
— Przecież pan ma całą głowę we krwi!
W pięć minut później bufetowy był już zabandażowany, wiedział już, że za najlepszych specjalistów od chorób wątroby uważa się profesorów Bernadskiego i Kuźmina, zapytał, do którego z nich bliżej, oczy zapłonęły mu radością, kiedy dowiedział się, że Kuźmin mieszka w sąsiednim podwórku, w maleńkiej białej willi, i w dwie minuty później znalazł się w owej willi.
Domek to był staroświecki, ale bardzo, bardzo sympatyczny. Bufetowy pamiętał, że pierwszą spotkaną tam osobą była zgrzybiała niania, która chciała zaopiekować się jego kapeluszem, ponieważ jednak Andrzej Fokicz takowego nie posiadał, niania poruszając bezzębnymi szczękami gdzieś sobie poszła.
Zamiast niej, pod lustrem, zdaje się że w łukowato sklepionym przejściu, objawiła się kobieta w średnim wieku i z miejsca oświadczyła, że zapisać do profesora może dopiero na dziewiętnastego, nie wcześniej. Bufetowy błyskawicznie znalazł jedyne wyjście. Spojrzał gasnącym wzrokiem gdzieś poza przejście, tam gdzie w niewątpliwej poczekalni siedziały trzy osoby, i wyszeptał:
— Jestem śmiertelnie chory…
Kobieta ze zdumieniem popatrzyła na zabandażowaną głowę bufetowego, zawahała się i powiedziała:
— Skoro tak… — i wpuściła bufetowego do poczekalni.
W tejże chwili otworzyły się drzwi naprzeciwko i zabłysły w nich czyjeś złote binokle. Kobieta w fartuchu powiedziała:
— Obywatele, ten chory zostanie przyjęty poza kolejką.
Bufetowy nawet nie zdążył mrugnąć, jak znalazł się w gabinecie profesora Kuźmina. Podłużny pokój nie miał w sobie nic lekarskiego, uroczystego ani strasznego.
— Co się panu stało? — przyjemnym głosem zapytał profesor Kuźmin, z niejakim niepokojem patrząc na zabandażowaną głowę Sokowa.
— Przed chwilą dowiedziałem się z wiarygodnego źródła — odpowiedział bufetowy, zdziczałym wzrokiem wpatrując się w oszklone zdjęcie jakiejś grupy — że w lutym przyszłego roku umrę na raka wątroby. Błagam, niech pan powstrzyma tego raka.
Profesor Kuźmin opadł na wysokie gotyckie oparcie skórzanego fotela.
— Pan daruje, ale nie rozumiem… Czy pan… był u lekarza? Dlaczego ma pan zabandażowaną głowę?
— U jakiego lekarza?… Zobaczyłby pan tego lekarza… — odpowiedział bufetowy i zaczął nagle szczękać zębami. — A na głowę proszę nie zwracać uwagi, głowa nic do tego nie ma… Niech pan plunie na głowę, ona nie ma z tym nic wspólnego… Rak wątroby — proszę go powstrzymać…
— Pan wybaczy, ale kto to panu powiedział!?
— Niech mu pan wierzy! — płomiennie poprosił bufetowy. — Już on dobrze wie, co mówi!
— Nic nie rozumiem! — wzruszając ramionami i odjeżdżając z fotelem od biurka mówił profesor. — Skądże ktoś może wiedzieć, kiedy pan umrze? Tym bardziej że, jak rozumiem, to nie jest lekarz!
— Na sali numer cztery — odpowiedział Andrzej Fokicz.
Wtedy profesor popatrzył na swego pacjenta, na jego głowę, na wilgotne spodnie i pomyślał: “Wariat, no, tego mi tu jeszcze brakowało…” Zapytał:
— Pije pan wódką?
— Nigdy do ust nie wziąłem — odpowiedział bufetowy.
W chwilę później leżał rozebrany na ceratowej kozetce, a profesor ugniatał mu brzuch. Należy tu dodać, że Andrzej Fokicz znacznie poweselał. Profesor zapewnił go kategorycznie, że teraz, a w każdym razie w obecnej chwili, nie ma żadnych objawów nowotworu, ale jeżeli… jeżeli nastraszony przez jakiegoś szarlatana pacjent tak bardzo się obawia raka, to trzeba zrobić wszystkie analizy…
Profesor pisał coś, wyjaśniał, dokąd należy pójść i co tam należy zanieść… Poza tym dał Andrzejowi Fokiczowi karteczkę do neurologa, profesora Bourre'a, twierdził bowiem, że system nerwowy bufetowego jest w fatalnym stanie.
— Ile jestem panu winien, profesorze? — subtelnym, drżącym głosem zapytał bufetowy wyciągając gruby portfel.
— Ile pan uważa — oschle odpowiedział profesor.
Bufetowy wyjął trzydzieści rubli, wyłożył je na stół, a następnie nieoczekiwanym miękkim ruchem, jak gdyby posługiwał się kocią łapką, postawił na czerwońcach pobrzękujący słupek owinięty w starą gazetę.
— A to co takiego? — zapytał Kuźmin i podkręcił wąsa.
— Niech pan nie wzgardzi, panie profesorze — wyszeptał bufetowy. — Błagam, niech pan zatrzyma raka!
— Proszę natychmiast zabrać to złoto — powiedział dumny z siebie profesor. — Niech pan lepiej leczy nerwy. Proszę od razu jutro oddać mocz do analizy, proszę nie pić zbyt wiele herbaty i jeść zupełnie bez soli.
— Nawet zupy nie solić? — zapytał bufetowy.
— Niczego nie solić — polecił profesor.
— Ech! — czule patrząc na profesora, zabierając dziesiątki i sunąc tyłem w kierunku drzwi smętnie wykrzyknął bufetowy.
Pacjentów profesor tego wieczora miał niewielu, z nadejściem zmierzchu wyszedł ostatni z nich. Zdejmując fartuch profesor spojrzał na to miejsce, na którym bufetowy zostawił czerwonce, i zobaczył, że nie ma tam żadnych banknotów, leżą natomiast na biurku trzy etykietki z butelek “Abrau — Durso”.
— Diabli wiedzą, co to takiego! — zamruczał Kuźmin ciągnąc za sobą po podłodze fartuch i studiując papierki. — Okazuje się, że to był nie tylko schizofrenik, ale także oszust! Ale nie mogę zrozumieć, czego on mógł chcieć ode mnie? Czyżby przyszedł po skierowanie na analizę moczu? Oo! Na pewno ukradł palta! — i profesor rzucił się do przedpokoju zapominając włożyć w rękaw fartucha drugą rękę. — Pani Kseniu! — przenikliwym głosem krzyknął w drzwiach przedpokoju. — Niech pani sprawdzi, czy są palta?