– Miało to jakiś związek z Neeltje van Wijk? – spytał inspektor.
– Podwójny – przyznał Marcel. – Po pierwsze, skończyłem z tą kretyńską rolą pazia i zacząłem się od niej odrywać, a po drugie, zainteresowała się moim spadkiem. Polisą. Właśnie w tym mi dopomogła. W swoim komputerze miała nieograniczone możliwości, podłączona była do rozmaitych sieci, lepiej się na tym znała niż ja, więc szczegółów technicznych panu nie podam. No i przy tej okazji dokonała jakiegoś odkrycia. Pamiętam jeden taki wieczór, kiedy przyszedłem do niej po dość długiej przerwie, nastawiony na wyrzuty i awantury, ona zaś była rozemocjonowana do nieprzytomności. Wydawała okrzyki triumfu, na coś trafiła, złego słowa mi nie powiedziała, przeciwnie, wyrażała wdzięczność, bo to podobno dzięki mnie, szalała ze szczęścia, a co mnie zdziwiło najbardziej, to wyjątkowe zjawisko, nie pchała się do… no, jak by tu… do seksu. Nie ciągnęła mnie do łóżka tak natrętnie, jak zazwyczaj, cóż, rozumiem, brutalnie to brzmi, nie powinienem tego mówić, ale… Tak było, czy ja wiem, może to dla pana cecha istotna…?
Inspektor potwierdził, owszem, istotna. I kiedy dokładnie przytrafił się ten niezwykły wieczór?
Po dość nawet krótkim grzebaniu w dokumentach i kalendarzach Marcel podał mu datę. Miała ścisły związek z załatwianą wówczas transakcją, mógł ją zatem skojarzyć z właściwym okresem. Inspektor też sobie coś niecoś skojarzył.
– Czy padło może wówczas jakieś nazwisko…?
– Padło, rzeczywiście – odparł zaskoczony lekko Marcel. – Zaraz, jakieś obce mi… Moment, przypomnę sobie, mam pamięć do nazwisk, w moim zawodzie to niezbędne. Harper…? Nie… Unger! Soames Unger. Tak wykrzykiwała, Soames Unger, ja mu pokażę Soamesa Ungera!
– Czy wyjaśniła może, kto to jest?
– Nie, nic więcej. Już ani słowa o całym odkryciu, jej euforia, niestety, zmieniła nieco kierunek…
Inspektor pomaltretował Marcela jeszcze trochę pytaniami o rozmaitych ludzi i poszedł, bardzo zadowolony. Tak intensywnie zastanawiał się przy tym nad cholernym Soamesem Ungerem, który znów przeistaczał mu się w symbol lub hasło, że omal nie zapomniał o czekającej cierpliwie pani Parker.
No i natychmiast po jego powrocie do Amsterdamu nadeszła owa przełomowa chwila.
O ludzkiej stronie wiedział już tyle, że techniczne szczegóły afery stały mu się niezbędne. Zwołał malutką konferencyjkę z udziałem kontrolerów bankowych, którzy mieli dość rozumu, żeby wyniki swoich badań dostarczyć w postaci licznych wydruków, bo posługiwanie się wyłącznie ekranami komputerów byłoby nieco uciążliwe. W pomieszczeniu znalazło się mnóstwo papieru.
Na zewnątrz lał deszcz. Holandia jest krajem czystym o wielkiej obfitości utwardzonych nawierzchni, deszcz jednakże robi swoje, a zbyt krótko lał, żeby idealnie umyć wszystkie jezdnie i chodniki. Jakaś ilość kurzu, pokrywającego całą Europę, zamieniła się w błoto.
Okno w pokoju było otwarte. Wiatr, ogólnie biorąc, wiał. Wnosząca kawę sekretarka szeroko otworzyła drzwi, dmuchnął potężny przeciąg i część mniejszych kartek sfrunęła na podłogę. Tuż za sekretarką wszedł ostatni, spóźniony nieco uczestnik konferencyjki, jeszcze w płaszczu, prosto z ulicy, w obuwiu, noszącym na sobie znamiona pogody.
Ktoś jeden rzucił się do przymykania okna, ktoś drugi do zbierania kartek, ktoś trzeci wrzasnął:
– Uważaj, bo zadepczesz błotem! Mam tylko jeden egzemplarz!
I wówczas inspektora Rijkeveegeena odblokowało, w umyśle z trzaskiem otworzyła mu się oporna klapka. Rzucił się do telefonu.
Upewniwszy się, że jestem w domu, Robert Górski ponownie złożył mi wizytę.
– Nie jest dobrze – rzekł z troską, kiedy już ustawiłam na stoliku jakieś napoje. – Holendrzy mają kłopoty.
Mimo upływu trzech tygodni, nie zapomniałam o holenderskiej aferze, bo ciągle mi o niej ktoś przypominał. Martusia nerwowo dopytywała się przez telefon, czy coś wiem o Ewie Thompkins i czy ona na pewno do niej nie przyjedzie. Nie wynikało z tego wprawdzie jasno, która do której miałaby przyjechać, ale pocieszająco twierdziłam, że nie. Gąsowska dzwoniła dwukrotnie, cała zatroskana, bo Jadzia tam się martwi i nie wie co zrobić, Thompkins chodzi ponury, a Thompkinsowa w strasznych nerwach. Samochód, co jej ukradli, już odzyskała, ale teraz go nie chce i płacze, żeby jej inny kupić, a kto by się dziwił, skoro w nim trupa znaleźli. Gorzej, podobno jej mąż tego trupa znał, więc tym bardziej nie wiadomo, co robić.
Poradziłam, żeby nic. Znajomość z trupem, o ile został pochowany, niczemu nie szkodzi.
Teraz znów Górski…
– Całkiem jak „Dzień Szakala” – skrytykowałam. – Tam Francuzi mieli kłopoty. Holendrzy też zgubili swojego złoczyńcę?
– Gorzej. W ogóle go jeszcze nie znaleźli. No i ten cały Szakal nie wdawał się przynajmniej w szulerstwa komputerowe. A ci tutaj owszem.
– Inne czasy były. I co? Wiadomo coś więcej?
– Wiadomo, Rijkeveegeen mi powiedział przez telefon, bo i tak afera ma szeroki zakres i tajemnicy nikt nie utrzyma. A ja mogę pani powtórzyć, dlaczego nie, tylko przedtem chciałbym załatwić podstawową sprawę. Sprawdzili zeznania tego chłopca, który panią zakapował i podobno, dopiero teraz zwrócili na to uwagę, pani coś zbierała po parkingu.
Zdumiał mnie potężnie.
– Ja coś zbierałam po parkingu? Gdzie, w Zwolle, przed Merkurym? Co, na litość boską, mogłam tam zbierać, przecież nie grzyby! Pereł nie mam, nie mogły mi się rozsypać!
– O grzybach i perłach nic nie wiem. No dobrze, załatwmy to wedle reguł. Niech pani powtórzy całe swoje zeznanie, wszystko co pani tam robiła, szczegół po szczególe.
– Niech się pan cieszy, że wynikła z tego sensacja, bo inaczej już bym nie pamiętała. A tak, to w oczach mam ten parking i całą resztę…
Z wielką satysfakcją ponownie opisałam swój pobyt w Zwolle, miłosiernie zaczynając tylko od stacji benzynowej, a nie od chwili wjazdu do miasta. W połowie opisu zreflektowałam się.
– Nie, źle robię. Powinnam zrelacjonować panu całą podróż, poczynając od Charles de Gaulle, gdzie z uporem wyjeżdżałam na Paryż, zamiast na Lilie. Już tam się umęczyłam jak dzika świnia. I potem dopiero całą resztę tej drogi, bo inaczej ciężko zrozumieć, dlaczego byłam taka ochwacona i tkwiłam w samochodzie, nie wysiadając. Jeszcze się zrobię podejrzana albo co.
Górski westchnął smętnie i wypił trochę piwa.
– Podejrzenia w stosunku do pani jeszcze się nie pojawiły – zapewnił mnie grzecznie. – Osobiście, z dwojga złego, wolałbym podejrzenia niż to, co mi tu wychodzi. Zdaje się, że posiedzę u pani, aż wszystko ze mnie wywietrzeje, więc piwa mogę się napić. Ja rozumiem i potrafię im przekazać, niech pani kontynuuje.
Kontynuowałam zatem. Dojechałam do końca i popatrzyłam na niego pytająco.
– No dobrze – zgodził się Górski. – A chłopiec twierdzi, że jak pani już wysiadła i powyciągała jakieś rzeczy, coś pani upadło i zbierała pani to z ziemi. No…?
Och, cholera…!
Skrucha we mnie wręcz eksplodowała.
– Ma pan rację, chłopiec też. Do licha, wyleciało mi z głowy! Atlas samochodowy, z atlasu wyleciał mi jakiś papier, możliwe, że z torebki też, śmietnik miałam w rękach. Pozbierałam to, ale już sobie przypominam, wielkie mi zbieranie, dwie sztuki. No więc zgadza się, zbierałam. Bardzo przepraszam.
– Nie szkodzi. Gdzie one leżały, te dwie sztuki?
– Jedna… moment… prawie pod zderzakiem, na środku, a druga bliżej lewego tylnego koła. Po zewnętrznej stronie tego koła.
– Podniosła pani to…
– Podniosłam, to nie jest karalne. I nawet nic następnego przy tym nie zgubiłam!
– I co to było?
– A skąd ja mam wiedzieć? Nie czytałam przecież po ciemku! Coś z tego wszystkiego, co miałam w torebce i w kieszeniach, przeważnie rachunki i pokwitowania bankowe, pozbierałam z obowiązku, bo podobno wystarczy jeden kwitek z bankomatu, żeby inteligentni złodzieje pana okradli. Trzeba to niszczyć, najlepiej spalić.
Górski siedział jak kamień. Mignęło mi gdzieś wrażenie, że solidarność zawodowa solidarnością zawodową, może i biega po nim współczucie dla Ryjka-Wagona, ale gdyby sam tę sprawę prowadził, bodaj trochę tego kamienia by mu się ukruszyło.
– Paliła pani ogień? – zainteresował się jakoś tak beznadziejnie.
– Jaki ogień?
– Jakikolwiek. Chociażby w kominku.
Spojrzałam w głąb kominka, na ruszt. Leżała tam cała góra rozmaitości, żadnym ogniem nie tknięta. Korespondencja, reklamy, zawiadomienia bankowe, suche gałęzie sosnowe, tekturowe pudełka po różnych rzeczach, zwykłe papierki z opakowań, wysuszone resztki roślin, niepotrzebne wydruki z komputera… Przypomniałam sobie, że już dawno zamierzałam to podpalić, bo rosło przesadnie, ale do tej pory nie sprawdziłam, gdzie leżą długie zapałki. Na dnie musiało się znajdować wszystko, co przywiozłam z podróży.
– No i widzi pan, jakie korzyści można odnosić z osoby nie bardzo porządnej? – wytknęłam Górskiemu, chociaż nigdy jednego słowa na temat porządku do mnie nie powiedział. – Cały chłam leży w tej kupie na spodzie. Nie zdążyłam podpalić.
Robert Górski przyjrzał mi się niedowierzająco, po czym ze świstem złapał dech.
– Tego się naprawdę nie spodziewałem – oznajmił niemal w podziwie i zerwał się z fotela. – Pytanie zadałem wyłącznie z obowiązku, dla świętego spokoju. Szukamy!
Utemperowałam go, bo grzebanie w kominku mogło cały mój salon zamienić w wysypisko miejskie. Należało znaleźć folię, rozesłać ją, posegregować papierki…
W trakcie tych poszukiwań dowiedziałam się, co właściwie zrobił tajemniczy złoczyńca.
– Wykryła to ofiara – mówił Górski. – Podobno trafiła przypadkiem. Gość czatował na osoby zmarłe i samotne, takie bez naturalnych spadkobierców. Miał dojście do komputerów towarzystw ubezpieczeniowych, kilku, niech mnie pani nie pyta, jak był do nich podłączony, bo to skomplikowana sprawa…
– Już się rozpędziłam pana pytać, jeszcze czego! Skołowałby mnie pan do reszty, bo ja nawet nie chcę tego rozumieć.
– To i lepiej. W skrócie mówiąc, wprowadzał do komputera polisę, antydatowaną, wskazującą, na czyją korzyść gość się ubezpieczył, umieszczał ją we właściwym miejscu, były to średnie pieniądze, nie takie, żeby zaraz sprawdzać cokolwiek i robić sensację, ubezpieczenie dostawało akt zgonu i wypłacało forsę. Numer konta był podany. Potem właściciel konta, od razu powiem, że wszystko to były osoby fikcyjne, operowały numerem konta i hasłem, kazał robić przelew na inne konto do innego banku. Szwajcaria i Luksemburg. Kontami docelowymi dysponował prawdopodobnie jeden facet, ten sprawca, bo w zasadzie jest to przestępstwo jednoosobowe, wspólnicy mu niepotrzebni. Pojawiło się tam nazwisko Soames Unger, możliwe, że stanowiło po prostu hasło.