Martusia przejęła się jeszcze bardziej, ja zaś od razu przekablowałam najnowsze informacje Górskiemu. Nie tyle może na wszelki wypadek, ile z nadzieją, że też się czegoś dowiem. Niestety, Ryjek-Wagon ostatnio się nie zwierzał…
Ciężko pracująca ekipa holenderska wreszcie zdołała ściśle sprecyzować, kto i gdzie się znajdował w chwili podstawiania mercedesa Ewy na parking w Zwolle.
Wśród podejrzanych na prowadzenie zaczęło wychodzić trzech: mecenas Meier van Veen, Friedrich de Roos i niejaki Dekker de Haes, zatrudniony w służbie wywiadowczej towarzystwa ubezpieczeniowego.
Wszyscy trzej dysponowali niezbędnymi możliwościami, mieli mianowicie liczne kontakty z ludźmi, dostęp do pożądanych sieci komputerowych i tak zwany nienormowany czas pracy, żaden nie posiadał żony ani dzieci, ponadto utrzymywali bliską znajomość z Neeltje van Wijk, mniej ścisłą niżby dama sobie życzyła. Znali się ze sobą wzajemnie, znali pana Thompkinsa, a jeden z nich znał nawet osobiście piękną Ewę.
Ten jeden to był Friedrich de Roos, wysokiej klasy komputerowiec.
Wiekowe wszyscy plątali się w rejonach powyżej czterdziestki i zaliczali do mężczyzn atrakcyjnych, co pozostawiono ocenie Jantje Parker, znającej gust przyjaciółki. Jantje Parker, wróciwszy po urlopie do Stanów, nie tylko pozostawała w stałym kontakcie z Rijkeveegeenem, ale przylatywała do Holandii mniej więcej co dwa tygodnie, twardo trzymając rękę na pulsie dochodzenia. Jej zdaniem, najbardziej pasowałby Neeltje Friedrich, Dekker był może odrobinę zbyt żylasty, a Meier jakby za miękki i może odrobinę za gruby. Neeltje określiła go podobno mianem „gumowaty”, z tym że ową gumowatością nie czuła się zniechęcona, poza tym dziesięć lat temu był szczuplejszy.
Zatem Friedrich wysunął się na czoło stawki, ale pozostała druga strona medalu. Dekker de Haes stał na straży interesów oszukanych instytucji, sprawdzał, badał, wnikał, pilnował, Neeltje van Wijk w ostatnim okresie swego życia wczepiona w niego była wręcz pazurami, nie pozwalała mu odetchnąć, on zaś o ludziach żywych i martwych wiedział najwięcej.
Wściekły jak diabli tłumaczył inspektorowi, że owszem, w małym palcu ma wysokie ubezpieczenia, żaden milion nikomu nie przejdzie ulgowo, żadna katastrofa, żadna śmierć, żadna kradzież, żadna klęska żywiołowa nie zostanie zrekompensowana bez jego osobistego dochodzenia i wykluczenia kantu, ale wszystkie pomniejsze odszkodowania załatwiane już są przez komputery. Niemożliwą rzeczą byłoby wnikliwe sprawdzanie każdych kilkudziesięciu czy nawet stu tysięcy, miał ten jakiś pogorzelec u siebie w domu sewrską porcelanę w komplecie czy może przed pożarem żona w gniewie mu ją wytłukła. Komputer twierdzi, że miał, trzeba się na tym opierać, bo inaczej do sądnego dnia klienci nie dostaliby ani grosza. To samo śmierć, polisy na życie, trudno wszak zakładać, że wszyscy starzy i chorzy ludzie popełniają samobójstwo albo zostają zamordowani! Szczególnie, jeśli nie ma spadkobierców…
A ta straszna baba… o, gorące sorry… szacownej pamięci Neeltje van Wijk czepiała się właśnie drobnych sum. Jasne, teraz widać, że miała rację, wywęszyła gruby przekręt, ale nic przecież nie szło na tego jakiegoś Soamesa Ungera!
Inspektor Rijkeveegeen jak na dłoni widział, że Soamesem Ungerem bez najmniejszego trudu mógłby być Dekker de Haes we własnej osobie. Nikomu nie przyszłoby to łatwiej.
A Meier van Veen? W stu procentach zorientowany we wszystkich poczynaniach i całym życiu, także prywatnym, nieboszczki Neeltje… I nie tylko, w egzystencji iluż ludzi…! Notariusz, plenipotent, adwokat, doradca, znawca prawa, omnibus, można powiedzieć, autorytet. Operatywny, energiczny, ruchliwy, miał w sobie zarazem jakiś kojący spokój.
Na Neeltje zbytnio psów nie wieszał, prezentował raczej pobłażliwość, kobieta godna podziwu, tyle że właśnie może troszeczkę zbyt despotyczna. Ze skruchą wyznaje, że chyba jej nie docenił, bo i jemu się zwierzała, że dokonała potężnego odkrycia, sądził, że przesadza, potraktował to może z nadmierną rezerwą. Orientuje się oczywiście w sprawie, ale sam nie miał z nią nic wspólnego, po cóż, na miły Bóg, miałby swoją klientkę zabijać…?!
Rijkeveegeen za plecami rozmówcy węszył nie tyle może smród, ile delikatny odorek. Któż miał lepszy dostęp do wszystkich papierów, notatek, dokumentów Neeltje niż jej własny adwokat, notariusz i plenipotent? Musiał znać każde drgnięcie jej komputera, wejść, gdzie zechciał, do ustrojstwa i do umysłu. Mógł nie chcieć, ale jeśli chciał…?
No i Friedrich de Roos…
Bon vivant, błyskotliwy szaleńczo, genialny w tej całej elektronice, wcale nie krył, że od pierwszej chwili znajomości pani van Wijk wręcz rzuciła się na niego. Och, oczywiście, z awansów interesującej kobiety normalny wolny mężczyzna czemuż nie miałby skorzystać…? Co nie znaczy, że natychmiast powinien założyć sobie jarzmo na kark, pani van Wijk nie była w jego typie, sporadyczny kontakt osobisty z nią potraktował jak rodzaj uprzejmości i bardzo mu przykro, jeśli ona potraktowała to inaczej. Owszem, orientuje się, że inaczej, ale zarazem ciekawy okazał się kontakt zawodowy, zrobiła sobie z niego coś w rodzaju sprawdzianu, kto w te klocki okaże się lepszy, konkurs czy jak to nazwać…? Bawiło go to nawet, trzeba przyznać, że niezła była, ale teraz dopiero widzi, że z pozornej zabawy wyciągnęła poważne konsekwencje. Nie, skąd, jemu samemu do głowy nic podobnego nie przyszło, to ona była prawnikiem, a nie on. A czy umiałby dokonać tych wszystkich manipulacji…? Ależ oczywiście, bez trudu, ale doprawdy nie interesował się i nie ma pojęcia, kto umarł, gdzie i kiedy, samotny, bez spadkobierców…
Ewa Thompkins…? Boże drogi, też nie zamierza ukrywać zainteresowania piękną panią Ewą, ale bardzo szybko zorientował się, że nie ma szans, ktoś inny musiał tam być na tapecie, nie miał pojęcia kto i prawdę mówiąc, do tej pory nie ma pewności. Co tu w ogóle jest grane? Romanse pani Thompkins, jeśli nie z nim, wcale go nie dotyczą i nie zamierza w nie wnikać…
Soames Unger wcielał się inspektorowi w postać Friedricha z siłą kilku trąb powietrznych, trąb morskich i w ogóle tsunami.
Co w dniu dwudziestego drugiego sierpnia robił Dekker de Haes…?
Siedział w Paryżu, w jednym z pomieszczeń Interpolu, i przeglądał dokumenty, dotyczące spółki akcyjnej zbankrutowanej na skutek malwersacji, dokonanych przez jej własnego prezesa, który to prezes postradał życie w niewyjaśnionych okolicznościach i co, do pioruna, zrobił z forsą? Odszkodowania opiewały na sumę około trzech milionów euro, a milionów Dekker już nie lubił przepuszczać. Siedział od rana, przez cały dzień i całą noc, nie, nie wrósł w krzesło i nie odgniótł sobie tyłka, latał do sali komputerów, wyszedł coś zjeść, wrócił, miał wstęp wolny wszędzie, nie wie, do diabła, kto i gdzie go widział, nie obchodziło go to! Zdaje się, że niedziela to była, opuścił instytucję w poniedziałek późnym rankiem, jak już ludzie zaczęli przychodzić do pracy. Mało ludzi, pracownicy Interpolu też miewają urlopy! Owszem, wyszedł zadowolony, odkrył swoje.
Zeznanie sprawdzono.
Był tam, istotnie. Ale był niejako w kratkę. To go widziano, to nie, światło się paliło, urządzenia pracowały, dyżurujące osoby nie interesowały się gościem, ale około czwartej nad ranem dostrzegł go strażnik. Wchodził do pokoju i zamykał za sobą drzwi. Urządzenia elektroniczne zarejestrowały różne wyjścia i wejścia, Dekker nie był jedyną ludzką istotą, jaka znajdowała się w budynku, inni też wchodzili i wychodzili, a w dodatku nie patrzyli na zegarki, nie przewidując późniejszego przesłuchania. Około trzynastej panował stosunkowo największy ruch, jeśli wtedy Dekker wyszedł… a wrócił w nocy… trasę Paryż-Amsterdam da się przelecieć w cztery godziny…
Meier van Veen przyznał się, że wracał powolutku z krótkiego wypadu do Francji. Taki tam sobie weekendowy wyskok. No dobrze, niech będzie, skoczył do Biarritz, lubi kasyno w Biarritz i nic na to nie może poradzić. Nigdzie się nie zatrzymywał, spędził cały czas w kasynie i w niedzielę rano zaczął wracać. Zmogło go pod sam koniec podróży, poddał się i wynajął pokój w Campanilli pod Rotterdamem, wstyd wyznać, ale nie miał już siły do tego ostatniego, malutkiego kawałeczka drogi, zasypiał na autostradzie. Wziął z baru butelkę wina, zjadł przydziałowe ciasteczka i kropnął się spać. Odjechał nazajutrz wcześnie rano, na śniadaniu był pierwszym gościem.
Zeznanie również sprawdzono.
Zgadzało się, Meier van Veen przyjechał przed osiemnastą, jak na Campanillę to bardzo wczesna pora, kolacji nie jadł, zabrał tylko do pokoju butelkę wina, zamknął się i znikł z ludzkich oczu. Rano rzeczywiście był pierwszy, przepraszał, przeszkadzał przy nakrywaniu stołów, więc mgliście, bo mgliście, ale go zapamiętano. Reszta wynikła z rachunków. Jego samochód cały czas stał na parkingu, trochę krzywo, dzięki czemu rzucał się w oczy, a przechodząca kelnerka dostrzegła przez nie dosuniętą zasłonę butelkę wina opróżnioną w trzech czwartych. Mała lampka paliła się w pokoju. I tyle.
Friedrich de Roos beztrosko stwierdził, że nie wie, gdzie był akurat tego określonego dnia. W zasadzie urlop spędzał na północy, w Norwegii. Ale chyba już wracał, bo tam zaczynały się chłody, i pętał się po rozmaitych miejscowościach, wybrawszy kierunek na południe, do Paryża. Niewątpliwie wstąpił po drodze do własnego domu w Amsterdamie, ale nie był nigdzie poumawiany ściśle, więc nie zwracał uwagi na daty. Rachunki hotelowe powyrzucał, co, jak sądzi, nie czyni z niego przestępcy.
Inspektor Rijkeveegeen poczuł zdecydowany przypływ antypatii do podejrzanego, który dowalił roboty policji i zmusił liczne recepcje hotelowe do poszukiwań w komputerach. Owszem, odnaleziono Friedricha de Roos prawie dokładnie, prawie, bo zgubiły się gdzieś dwie noce, i to w jego drodze powrotnej. Dwie daty wypadły mu z udokumentowanego życiorysu, dziewiętnasty i dwudziesty drugi, zatem właśnie chwile zasadnicze.
Niewiele brakowało, żeby Rijkeveegeen zapudłował Friedricha z samej irytacji, opanował się jednak, bo doskonale wiedział, że głupie pomyłki tylko czyhają na to, żeby je ktoś popełnił. Nie zamierzał być tym kimś.