Starała się bardzo, aby nie zauważył, że płacze. On jeszcze bardziej starał się udawać, że nie zauważa. Wie, że ona nie może wrócić do domu. Nie potrafiłaby się nawet ubrać sama rano. Krystian nie może zabrać jej do Berlina. Zresztą on nie ma tam nawet mieszkania. Gdy wraca, to mieszka albo u przyjaciółki, albo w hotelu. Andreas nie wróci dla niej z Dubaju. Cieszy się, gdy zadzwoni do niej w dniu urodzin. Swoich urodzin. O jej urodzinach nie pamięta. Usprawiedliwia go, bo przecież jest bardzo zajęty, ale boli ją to bardzo. Pamięta jak dzisiaj dzień jego urodzin. To przecież jej pierworodny. Pamięta też, że jako niemowlę Andreas zachorował na zapalenie opon mózgowych po szczepionce przeciwko gruźlicy. Przez trzy miesiące mieszkała w szpitalu, śpiąc na kozetkach lekarzy i pielęgniarek. Po pewnym czasie wszyscy byli pewni, że tam pracuje…
Najpierw pojechali do „Lupine”, domu starców, który lekarz polecił jako „najbardziej godny uwagi”. Przechadzali się powoli korytarzami pokrytymi wypastowanym szarym linoleum. Nawet Krystian zauważył, że śmierdzi tam moczem i lekarstwami. Zaglądali do pokoi z otwartymi drzwiami. W jednym z nich na metalowym szpitalnym łóżku siedziała staruszka podobna do niej. Głowę położyła na blacie stołu i nie ruszała się. Krystian złapał Elfriede za rękaw płaszcza i pociągnął w kierunku drzwi wyjściowych.
Z „Lupine” pojechali do „Rezydencji Seniorów”. Budynek z daleka wyglądał jak ekskluzywny hotel. Recepcja w wyłożonym marmurami holu. Dywany na schodach prowadzących na piętra „rezydencji”. Krystian uśmiechnął się tego dnia pierwszy raz. Uwielbia, gdy Krystian się uśmiecha. Gdy był jeszcze dzieckiem, czasami wstawała w nocy, szła do pokoju chłopców i patrzyła, jak uśmiecha się we śnie…
W wytwornym gabinecie przyjęła ich dyrektorka mówiąca z francuskim akcentem. Siedzieli w skórzanych fotelach i słuchali: „W naszym obiekcie dba się o to, aby nasi goście starzeli się z godnością. Ze specjalną uwagą dobieramy personel. Doniesienia mediów, że pacjenci w instytucjach takich jak nasza umierają z niedożywienia, uszkodzenia organów na skutek przedawkowania środków uspokajających lub złego traktowania całkowicie mijają się z prawdą. My zapewniamy najwyższy standard usług…”.
Nie chce się starzeć. Tym bardziej z „godnością”. Cokolwiek to znaczy. Ona nie może już bardziej się zestarzeć. Jest już przecież stara. Bardzo stara. Poza tym nie chce być żadnym „pacjentem” i nie chce żadnych „usług”. Nie jest wcale chora. Jest tylko stara. Jak słyszy te dwa słowa „starość” i „godność”, to chciałaby wyrwać z piersi rozrusznik i natychmiast umrzeć. Tam, w skórzanym fotelu, w gabinecie tej aroganckiej, zadowolonej z siebie kobiety też natychmiast chciała umrzeć.
Krystian nie dał skończyć dyrektorce. Zerwał się gwałtownie z fotela. Był bardzo zdenerwowany. Doskonale rozpoznaje, kiedy Krystian się denerwuje. Marszczy wtedy czoło, mruży oczy i drży mu prawa ręka. Gdy odprowadzała go pierwszy raz do szkoły, to przez całą drogę ściskała jego dłoń. Do dzisiaj pamięta to drżenie… Pospiesznie pomógł jej wydostać się z fotela. Wyszli bez słowa. Pojechali prosto na lotnisko. Zabrał ją do Rzymu. Po kilku dniach wrócili. Razem. Krystian poprosił o przeniesienie do Frankfurtu.
Pierwszy raz w życiu leciała samolotem. Było wspaniale…
PRAWA OPTYKI
Od kilku lat chodzę do kościoła w poniedziałki. Jest tam wtedy spokojnie i cicho po całym tym tłumie z niedzieli. Zostawiam samochód lub skuter na pustym parkingu, wyłączam telefon komórkowy, siadam wygodnie w pierwszej ławce naprzeciwko ołtarza i rozmawiamy…
Czasami moje kościoły zmieniają kraje lub miasta. Inne są w nich ławki i ołtarze, ale jedno jest stałe: zawsze rozmawiam z Bogiem w poniedziałek. Najczęściej rozmawiamy w małym kościele pod wezwaniem św. Elżbiety na Bockenheim we Frankfurcie nad Menem. To niepozorna budowla w bardzo międzynarodowej i biednej dzielnicy. Jestem pewny, że gdybym poszedł tam w niedzielę i wmieszał się w tłum, to usłyszałbym Ojcze nasz w kilkunastu językach. Ten kościół to moja parafia. Tam trafia dziesięć procent moich podatków plus ofiara, którą wpycham w poniedziałki w szczeliny metalowych skarbonek. Współfinansuję go. W Niemczech deklaracja wyznania i afirmacja wiary w swojego Boga to nie tylko sprawa sumienia. To także bardzo konkretny, wyrażony liczbą wpis w określonej rubryce niemieckiego PIT-u.
Bardzo chętnie i regularnie płacę na mój kościół. Jest taki, jakiego bym chciał. Najbardziej nasłonecznioną południowo-wschodnią ścianę z jasnoczerwonej cegły pokryto panelami baterii słonecznych, zbierającymi energię w dzień, a w nocy zasilającymi lampiony ustawione wzdłuż zadbanych trawników przed głównym wejściem. Moja święta Elżbieta ma stronę internetową, a także specjalny telefon, czynny – z myślą o desperatach – całą dobę. We wtorki na plebanii odbywają się bezpłatne kursy niemieckiego dla cudzoziemców, we czwartki spotykają się tam anonimowi alkoholicy, w piątki – lekarze, psycholodzy, pracownicy opieki socjalnej i chorzy na AIDS, a w soboty zakonnice dobrym słowem pomagają porzuconym samotnym matkom związać koniec z końcem. W mojej parafii wiedzą, że większość samotnych matek ma czas tylko w sobotę, i to dopiero późnym wieczorem, po zamknięciu biur, które sprzątają. Aby zapewnić im spokój (chociaż przez półtorej godziny w tygodniu), kilka zakonnic w drugim pokoju bawi się z ich dziećmi. W tym czasie mogą korzystać z daru dobrego słowa, ale także z porad opłaconego przez parafię seksuologa, który uczy je, jak nie mieć więcej dzieci, gdy tego nie pragną. Wyjaśnia im zawiłości cyklu miesięcznego, mówi o tabletkach antykoncepcyjnych refundowanych przez kasę chorych, naciąga prezerwatywę na plastikowy penis, szczegółowo wyjaśnia działanie poronnej tabletki RU-486, gdyby prezerwatywa z jakiegoś powodu pękła. Mój kościół, tak jak każdy inny katolicki, jest dogmatycznie przeciwny aborcji, tyle że swój sprzeciw – w obliczu rzeczywistości ulicy – wyraża trochę inaczej… Cieszę się, że ludzie przychodzą do niego nie tylko w niedzielę. Elżbieta z Bockenheimu znana jest we Frankfurcie jako „kościół kobiet”.