Выбрать главу

Morta interesowało wiele spraw. Na przykład dlaczego ludzkie zęby do siebie pasują. Często się nad tym zastanawiał. Albo czemu słońce wschodzi za dnia zamiast nocą, kiedy jego światło bardziej by się przydało. Znał standardowe wyjaśnienie, ale jakoś go nie przekonywało.

Krótko mówiąc, Mort należał do takich osób, które są groźniejsze niż worek grzechotników. Chciał mianowicie zrozumieć logikę praw rządzących wszechświatem.

To trudne zadanie, ponieważ coś takiego nie istnieje. Kiedy Stwórca składał ten świat, miał mnóstwo znakomitych pomysłów, jednak uczynienie go zrozumiałym jakoś nie przyszło mu do głowy.

Tragiczni bohaterowie zawsze cierpią, kiedy bogowie się nimi zainteresują. Ale naprawdę ciężki los mają ci, na których bogowie w ogóle nie zwracają uwagi.

Ojciec znowu na niego wrzeszczał, jak zwykle. Mort rzucił kamieniem w gołębia, niemal zbyt najedzonego, żeby odskoczyć na bok. I powlókł się z powrotem przez pole.

* * *

Takie były powody, dla których w wigilię Strzeżenia Wiedźm Mort z ojcem wyruszyli przez góry do Owczej Wólki. Worek ze skromnym dobytkiem Morta spoczywał na grzbiecie osła. Miasteczko składało się właściwie tylko z rynku, po czterech stronach otoczonego sklepami i warsztatami, gwarantującymi okolicznej rolniczej społeczności pełny zakres usług.

Po pięciu minutach Mort wyszedł od krawca ubrany w luźną brązową szatę nieokreślonego kształtu. Nie została odebrana przez poprzedniego właściciela — czemu trudno się dziwić — i miała akurat dość miejsca, żeby chłopiec mógł dorastać w jej wnętrzu. Pod warunkiem, że zamierzał wyrosnąć na dziewiętnastonogiego słonia. Ojciec przyjrzał mu się krytycznie.

— Bardzo ładna — mruknął. — Jak na swoją cenę.

— Drapie — poskarżył się Mort. — Mam uczucie, że są tu ze mną różne inne… cosie.

— Tysiące chłopców byłoby bardzo wdzięcznych za taki ładny, ciepły… — Lezek zastanowił się i po chwili namysłu zrezygnował. — …ubiór.

— Mógłbym go z nimi nosić na zmianę? — spytał Mort z nadzieją.

— Musisz wyglądać na sprytnego — oświadczył surowo Lezek. — Musisz robić wrażenie, wyróżniać się z tłumu.

Co do tego nie było wątpliwości. Będzie się wyróżniał.

Wsłuchując się we własne myśli ruszyli przez zatłoczony rynek. Mort zwykle lubił wizyty w miasteczku, lubił jego kosmopolityczną atmosferę, dziwne dialekty wiosek oddalonych o pięć, czasem nawet dziesięć mil… Dzisiaj jednak czuł się dziwnie zalękniony… Jakby przypominał sobie coś, co się jeszcze nie wydarzyło.

Jarmark funkcjonował mniej więcej tak: ludzie szukający pracy stali w nierównych szeregach pośrodku placu. Wielu z nich nosiło na kapeluszach niewielkie symbole, obwieszczające światu, jakiego fachu się nauczyli — pasterze mieli strzępek wełny, woźnice wiązkę końskiego włosia, dekoratorzy wnętrz skrawek dość ciekawej heskiej tapety i tak dalej.

Chłopcy szukający mistrzów zebrali się po osiowej stronie rynku.

— Idź, stań tam i czekaj, aż ktoś przyjdzie i zaproponuje ci terminowanie — powiedział Lezek bez przekonania. — Znaczy, jeśli mu się spodobasz.

— A jak on to sprawdzi?

— No… — Lezek urwał. Tego akurat Hamesh nie wytłumaczył. Mężczyzna sięgnął do swej ograniczonej wiedzy o jarmarkach: obejmowała głównie targi bydła. Postanowił zgadywać: — Przypuszczam, że policzą ci zęby i tak dalej. Sprawdzą, czy nie masz kataru i nie kulejesz. Lepiej nie wspominaj o czytaniu, to ludzi niepokoi.

— A potem co? — spytał Mort.

— Potem będziesz się uczył zawodu.

— A jakiego zawodu konkretnie?

— No… Stolarstwo jest całkiem niezłe — stwierdził Lezek. — Albo złodziejstwo. Ktoś musi to robić.

Mort spojrzał na swoje stopy. Był posłusznym synem, jeśli tylko o tym pamiętał. A skoro ojciec wymagał, żeby został czyimś terminatorem, postanowił być dobrym terminatorem. Co prawda stolarstwo nie zapowiadało się zbyt obiecująco: drewno żyło własnym, upartym życiem i miało skłonności do pękania. Oficjalni złodzieje rzadko trafiali w Ramtopy, gdzie ludzie nie byli dość bogaci, żeby sobie na nich pozwolić.

— No dobrze — rzekł w końcu. — Spróbuję. Ale co będzie, jeśli nikt mnie nie weźmie do terminu? Lezek poskrobał się po głowie.

— Sam nie wiem — mruknął. — Myślę, że powinieneś doczekać do końca jarmarku. Chyba o północy.

* * *

Właśnie zbliżała się północ.

Lekki szron okrył bielą kamienie bruku. Na szczycie zdobnej wieży zegarowej nad rynkiem dwie delikatnie rzeźbione figurki wynurzyły się zza drzwiczek na tarczy i wybiły kwadrans.

Piętnaście minut do północy. Mort zadrżał, ale na nowo rozgorzały w nim jaskrawe płomienie wstydu i uporu, gorętsze niż zbocza Piekła. Chuchnął w dłonie, żeby się czymś zająć, i popatrzył w lodowate niebo. Starał się unikać spojrzeń kilku maruderów, grzebiących w tym, co pozostało z jarmarku.

Większość kupców zwinęła już swoje stragany. Nawet sprzedawca gorących pasztecików przestał zachwalać swój towar i zjadał go, nie dbając o osobiste bezpieczeństwo.

Ostatni ze współoczekujących zniknął już kilka godzin temu. Był to młody chłopak: przygarbiony, z rozbieżnym zezem i cieknącym nosem. Jedyny licencjonowany żebrak Owczej Wólki uznał go za doskonały materiał. Drugi sąsiad Morta miał robić zabawki. Odchodzili jeden po drugim — murarze, kowale, skrytobójcy, bławatnicy, bednarze, sztukmistrze i oracze. Za kilka minut zacznie się nowy rok i setka chłopców rozpocznie nowe życie, z nadzieją spoglądając w przyszłość obiecującą długie lata użytecznej pracy.

Mort zastanawiał się posępnie, dlaczego on sam nie został wybrany. Starał się wyglądać przyzwoicie; wszystkim potencjalnym mistrzom patrzył prosto w oczy, by zrobić odpowiednie wrażenie, przekonać o swej wspaniałej osobowości i wyjątkowo miłych cechach charakteru. Jakoś nie dawało to pożądanych rezultatów.

— Masz ochotę na gorący pasztecik? — zaproponował mu ojciec.

— Nie.

— Tanieje sprzedaje.

— Nie, dziękuję.

— Aha.

Lezek zawahał się.

— Mógłbym go zapytać, czy nie potrzebuje ucznia — zaoferował usłużnie. — Solidny fach: piekarstwo.

— Myślę, że nie potrzebuje — stwierdził Mort.

— Nie, chyba nie — przyznał Lezek. — To właściwie interes dla jednego. Zresztą i tak już poszedł. Wiesz co, dam ci kawałek swojego.

— Nie jestem głodny, tato.

— Prawie bez chrząstek.

— Nie. Ale dziękuję.

— Hm…

Lezek zmartwił się nieco. Przytupywał trochę, żeby przywrócić stopom nieco życia. Zagwizdał przez zęby kilka niemelodyjnych taktów. Czuł, że powinien coś powiedzieć, udzielić jakiejś rady, przypomnieć, że raz jest się na wozie, a raz pod wozem, objąć syna ramieniem i porozmawiać szczerze o problemach dorastania… Krótko mówiąc udowodnić, że świat to zabawne miejsce, gdzie — metaforycznie — duma nie powinna skłaniać do odmowy kęsa całkiem dobrego gorącego pasztecika.

Zostali sami. Mróz, ostatni już w tym roku, wzmocnił swój uścisk na kamieniach bruku.

Wysoko na wieży koło zębate brzęknęło, przesunęło dźwignię i uwolniło zapadkę. Opadł ołowiany ciężarek. Zabrzmiał przeraźliwy, metaliczny zgrzyt i dwie klapy na tarczy odsunęły się, uwalniając mechaniczne figurki. Nierówno, jakby cierpiały na roboci artretyzm, zamachnęły się młotami i zaczęły wybijać nowy dzień.