ATAK, przypomniał sobie. ALBERT MÓWIŁ, ŻE KTOŚ SZPERAŁ W BIBLIOTECE.
— Słucham?
WYJĄŁ KSIĄŻKI I ZOSTAWIŁ JE POROZRZUCANE. KSIĄŻKI O MŁODYCH KOBIETACH. MAM WRAŻENIE, ŻE GO TO BAWI.
Jak już powiedziano, Świątobliwi Słuchacze posiadają tak wyczulony słuch, że nawet porządny wschód słońca może ich ogłuszyć. Przez kilka sekund Mort miał wrażenie, że skóra na jego karku osiągnęła podobnie niezwykłe zdolności: widział, jak Ysabell zamiera ze wzniesioną igłą. Usłyszał też gwałtowne wciągnięcie powietrza, takie samo jak wtedy za regałem. Przypomniał sobie koronkową chusteczkę.
— Przepraszam — powiedział. — To się więcej nie powtórzy.
Skóra na karku zaswędziała go wściekle.
TO DOBRZE. A TERAZ MOŻECIE JUŻ IŚĆ. POPROŚCIE ALBERTA, ŻEBY PRZYGOTOWAŁ WAM PIKNIK ALBO CO. ZACZERPNIJCIE ŚWIEŻEGO POWIETRZA, ZAUWAŻYŁEM, ŻE STALE SIĘ UNIKACIE. Konspiracyjnie szturchnął Morta łokciem — przypominało to ukłucie kijem — i dodał: ALBERT WYTŁUMACZYŁ MI, CO TO ZNACZY.
— Naprawdę? — spytał ponuro chłopiec.
Mylił się. Na końcu tunelu jaśniało światełko: miotacz ognia.
Śmierć obdarzył go kolejnym mrugnięciem supernovej.
Mort nie odpowiedział. Odwrócił się i powlókł do drzwi ze średnią prędkością, przy której Wielki A’Tuin przypominał rozbrykane jagnię.
Był już w połowie korytarza, gdy usłyszał za sobą ciche kroki i poczuł dłoń na ramieniu.
— Mort…
Odwrócił się i przez mgiełkę depresji spojrzał na Ysabell.
— Dlaczego mu nie powiedziałeś, że to nie ty byłeś w bibliotece?
— Nie wiem.
— To bardzo… bardzo ładnie z twojej strony- stwierdziła ostrożnie.
— Naprawdę? Sam nie wiem, co mnie napadło. — Wyjął z kieszeni chusteczkę. — To chyba twoje.
— Dziękuję. — Głośno wytarła nos.
Mort tymczasem zdążył już odejść. Przygarbione ramiona przypominały skrzydła sępa. Pobiegła za nim.
— Zaczekaj.
— Co?
— Chciałam ci podziękować.
— Nie ma za co — mruknął. — Najlepiej będzie, jeśli przestaniesz wynosić książki. To je niepokoi czy coś takiego. — Wydał z siebie dźwięk, który miał być ponurym śmiechem. — Ha!
— Co ha?
— Ha i już.
Dotarł do drzwi kuchennych. W środku Albert na pewno będzie uśmiechał się porozumiewawczo, a tego Mort by nie wytrzymał. Zatrzymał się.
— Ale mam tylko książki do towarzystwa — odezwała się za nim. Poddał się.
— Moglibyśmy przespacerować się po ogrodzie — zaproponował zrezygnowany. A kiedy zdołał nakłonić serce, by stało się twarde jak kamień, dodał jeszcze: — Bez żadnych zobowiązań, ma się rozumieć.
— To znaczy, że się ze mną nie ożenisz?
— Ożenię? — Mort był wstrząśnięty.
— Czy nie po to ojciec cię do nas sprowadził? Przecież nie potrzebuje ucznia.
— Masz na myśli te jego szturchańce, te mrugnięcia, uwagi, że kiedyś, synu, przejmiesz po mnie to wszystko? Starałem się nie zwracać na to uwagi. Nie zamierzam się jeszcze żenić. Z nikim — dodał, wymazując z myśli przelotny obraz księżniczki. — A zwłaszcza z tobą. Bez urazy.
— Nie wyszłabym za ciebie, choćbyś był ostatnim mężczyzną na Dysku — oświadczyła ze słodyczą.
Mort poczuł się nieco urażony. Co innego nie chcieć się z kimś ożenić, a co innego, kiedy ten ktoś zapewnia, że nie zamierza za ciebie wyjść.
— Przynajmniej nie wyglądam, jakbym od lat wyjadał pączki za szafą — rzekł, kiedy wstąpili na czarne trawniki Śmierci.
— A ja chodzę, jakby moje nogi miały po jednym kolanie — odparła.
— A moje oczy nie przypominają dwóch ślimatych gotowanych jajek.
Ysabell kiwnęła głową.
— Z drugiej strony jednak moje uszy nie są podobne do tego czegoś, co rośnie na zwalonym drzewie. Co to znaczy „ślimate”?
— No wiesz, to takie, jakie robi Albert.
— Z takim prawie płynnym i lepkim białkiem i takimi śliskimi kawałkami w środku?
— Tak.
— Niezłe słowo — przyznała po namyśle. — W dodatku moje włosy, chciałabym zauważyć, nie przypominają czegoś, czym się czyści wygódkę.
— To prawda, ale za to moje nie przypominają zmokłego jeżozwierza.
— Zwróć uwagę, że moja pierś nie wygląda jak stojak na grzanki w mokrej papierowej torbie.
Mort zerknął z ukosa na dekolt sukienki Ysabell. Zobaczył tam dość tkanki, żeby podlać tłuszczem bankiet plemienia kanibali. Zrezygnował z komentarza.
— Moje rzęsy nie przypominają dwóch parzących się gąsienic — spróbował.
— Fakt. Ale moje nogi, mam wrażenie, potrafiłyby zatrzymać świnię na korytarzu.
— Nie bardzo…
— Nie są krzywe — wyjaśniła.
— Aha.
Nie znajdując chwilowo słów szli niespiesznie między grządkami lilii. Wreszcie Ysabell stanęła przed Mortem i wyciągnęła rękę. Uścisnął ją we wdzięcznym milczeniu.
— Wystarczy? — spytała.
— Mniej więcej.
— To dobrze. Chyba jasne, że nie możemy się pobrać. Choćby ze względu na dobro dzieci.
Mort przytaknął.
Usiedli na kamiennej ławie między równiutko przyciętym żywopłotem. W tym zakątku ogrodu Śmierć stworzył staw zasilany lodowatym strumieniem, który wyglądał, jakby wymiotował go kamienny lew na brzegu. Tłusty biały karp krył się w głębinie, a od czasu do czasu podpływał pod powierzchnię, między aksamitno-czarne lilie wodne.
— Powinniśmy zabrać ze sobą trochę okruchów — zauważył uprzejmie Mort, szukając jakiegoś nie kontrowersyjnego tematu.
— On tu nigdy nie przychodzi, wiesz? — odpowiedziała Ysabell, patrząc na rybę. — Zrobił to wszystko dla mojej przyjemności.
— Nie udało mu się?
— To nie jest prawdziwe. Nic tu nie jest prawdziwe. Nie takie naprawdę prawdziwe. On po prostu lubi się zachowywać jak człowiek. Zauważyłeś pewnie, że w tej chwili bardzo się stara. Wydaje mi się, że masz na niego wpływ. Wiesz… kiedyś próbował grać na banjo.
— Mam wrażenie, że jest raczej typem organowym.
— Nie potrafił. — Ysabell nie zwracała na chłopca uwagi. — On nie umie niczego stworzyć. Rozumiesz?
— Mówiłaś, że stworzył sadzawkę.
— To kopia jakiejś, którą gdzieś zobaczył. Wszystko tu jest kopią. Mort poruszył się niespokojnie. Mały owad wspinał mu się po nodze.
— Smutne — stwierdził z nadzieją, że używa odpowiedniego tonu.
— Tak.
Podniosła z alejki garść żwiru i zaczęła z roztargnieniem rzucać kamyki do wody.
— Czy rzeczywiście mam takie fatalne brwi? — spytała.
— Ehm… — odpowiedział Mort. — Obawiam się, że tak.
— Och… — Chlup, chlup. Karp obserwował ją wzgardliwie.
— A moje nogi? — chciał wiedzieć Mort.
— Owszem. Przykro mi.
Mort nerwowo przejrzał swój ograniczony repertuar towarzyskich pogawędek. Zrezygnował.
— To głupstwo — rzekł mężnie. — Przynajmniej możesz użyć pincety.
— Jest bardzo dobry — oznajmiła Ysabell, puszczając jego słowa mimo uszu. — Tylko tak jakby stale myślał o czymś innym.
— Nie jest twoim prawdziwym ojcem?
— Moi rodzice zginęli w drodze przez Wielki Nef. Wiele lat temu. Chyba wybuchła burza. On mnie znalazł i przyprowadził tutaj. Nie wiem, czemu to zrobił.
— Może było mu cię żal?
— On nigdy niczego nie czuje. Nie ma czym, brakuje mu… jakże się nazywają… gruczołów. Pewnie tylko pomyślał, że mu mnie żal.
Zwróciła bladą twarz do Morta.