Выбрать главу

Historia jest inna. Historia pruje się delikatnie jak stary sweter. Wiele razy była łatana i cerowana, splatana na nowo, by bardziej odpowiadała rozmaitym osobom, wciskana do pudła pod zlewem cenzury, by czekać tam, aż potną ją na ścierki propagandy. Jednak zawsze w końcu wyrywała się i powracała do dawnego, znajomego kształtu. Historia ma zwyczaj zmieniać ludzi, którzy myślą, że ją zmieniają. Zawsze trzyma w wystrzępionym rękawie kilka dodatkowych asów. Radzi sobie już od bardzo dawna.

Oto, co się działo:

Fałszywie wymierzony cios kosy Morta rozciął historię na dwie oddzielne rzeczywistości. W mieście Sto Lat wciąż panowała księżniczka Keli, choć z pewnymi kłopotami i całodobową pomocą Królewskiego Rozpoznawcy. Cutwell dostał posadę na dworze i miał za zadanie pamiętać, że Keli istnieje. Jednak w dalszych krainach — poza równinami, w Ramtopach, wokół Okrągłego Morza i dalej, aż do Krawędzi — tradycyjna rzeczywistość przeważała i Keli była bez wątpienia martwa, diuk został królem i świat podążał potulnie według planu, cokolwiek ten plan miał przynieść.

Rzecz w tym, że obie te rzeczywistości były prawdziwe.

Coś w rodzaju historycznego horyzontu zdarzeń otaczało teraz miasto w odległości około dwudziestu mil i póki co nie rzucało się w oczy. To dlatego, że… nazwijmy tę wielkość różnicą historycznych ciśnień… nie była jeszcze zbyt wielka. Ale narastała. Gdzieś pośród pól mokrej kapusty powietrze migotało i trzeszczało lekko, jakby ktoś smażył koniki polne.

Ludzie nie zmieniają historii, tak jak ptaki nie zmieniają nieba. Rysują w niej tylko niezwykłe wzory. Cal po calu, niepowstrzymana jak lodowiec, ale o wiele zimniejsza, prawdziwa rzeczywistość sunęła powoli w stronę Sto Lat.

* * *

Mort był pierwszym, który to zauważył. Miał ciężkie popołudnie. Wspinacz trzymał się lodowego chwytu do ostatniej sekundy, a skazaniec nazwał Morta sługusem monarchistycznego reżimu. Jedynie starsza pani, stutrzyletnia, która w otoczeniu zapłakanych krewnych czekała na przejście do lepszego świata, uśmiechnęła się do niego i powiedziała, że wygląda trochę blado.

Słońce Dysku zniżało się już do horyzontu, kiedy Pimpuś kłusował wolno po niebie w stronę Sto Lat. Mort spojrzał w dół i zobaczył granicę rzeczywistości. Zakrzywiała się pod nim niby półksiężyc delikatnej, srebrzystej mgły. Nie wiedział, co to jest, ale miał brzydkie przeczucie, że ma to jakiś związek z jego dokonaniami.

Ściągnął wodze i pozwolił, by koń powolnym krokiem zbliżył się do ziemi i wylądował o kilka sążni przed ścianą migoczącego powietrza. Przesuwała się w tempie nieco wolniejszym od spacerowego, posykując z cicha, gdy dryfowała widmowo przez mokre zagony kapusty i zamarznięte rowy melioracyjne.

Noc była chłodna: z takich nocy, kiedy przymrozek i mgła walczą o panowanie nad światem, a każdy dźwięk rozlega się przytłumiony. Z nozdrzy Pimpusia tryskały obłoczki pary. Rumak zarżał cicho, niemal przepraszająco, i uderzył kopytem o ziemię.

Mort zsunął się z siodła i ostrożnie podszedł do powierzchni styku. Lśniąca ściana trzeszczała lekko. Dziwaczne kształty migotały na niej, przepływały, zmieniały się i znikały bez śladu.

Rozejrzał się, znalazł patyk i ostrożnie dotknął nim bariery. Wzbudził koliste zmarszczki, które rozbiegły się i zniknęły.

Podniósł głowę, kiedy przepłynął nad nim ciemny kształt To czarna sowa patrolowała rowy w poszukiwaniu czegoś małego i piskliwego. W rozprysku lśniącej mgły uderzyła w ścianę, pozostawiając sowokształtną falę, która rosła i rozlewała się, aż dołączyła do kalejdoskopu wrzących form.

A potem ptak zniknął. Powierzchnia styku była przezroczysta i Mort widział, że żadna sowa nie pojawiła się po drugiej stronie. I kiedy zastanawiał się nad tym, o kilka stóp od niego nastąpiło kolejne bezgłośne chlupnięcie i ptak wyfrunął, po czym nie przejmując się zupełnie podjął lot nad polami.

Mort zebrał się na odwagę i przeszedł przez barierę, która nie była żadną barierą. Poczuł mrowienie.

Chwilę później Pimpuś przeskoczył za nim, przewracając w desperacji oczami i ciągnąc za sobą błyszczące włókna, lepiące się do kopyt. Stanął dęba, potrząsnął grzywą, by usunąć kleiste pasemka mgły, i spojrzał na Morta z wyrzutem. Chłopiec złapał go za uzdę i sięgnął do kieszeni po trochę przybrudzoną kostkę cukru. Wiedział, że natrafił na coś ważnego. Nie był tylko pewien, co to jest.

Zobaczył drogę biegnącą między szeregami mokrych i posępnych wierzb. Wskoczył na siodło i pokierował Pimpusia w ociekającą wilgocią ciemność pod gałęziami.

W dali widział światła Sto Helit, które było właściwie jedynie niedużym miasteczkiem. Delikatne lśnienie na horyzoncie to z pewnością Sto Lat. Mort tęsknie spojrzał w tamtą stronę.

Bariera martwiła go. Widział, jak sunie wolno przez pole za drzewami.

Chciał już popędzić Pimpusia w powietrze, gdy niedaleko w przodzie dostrzegł jakieś światło, ciepłe i gościnne. Spływało z okien sporego budynku ustawionego w pewnej odległości od drogi. Prawdopodobnie w każdej sytuacji byłoby to przyjazne światło, jednak w tych okolicznościach i wobec nastroju Morta wywoływało niemal ekstazę.

Kiedy podjechał bliżej, zauważył poruszające się w nim cienie i pochwycił strzępki piosenki. Przed nim stała gospoda, a w środku ludzie bawili się, czy też zajmowali tym, co uchodzi za zabawę wśród wieśniaków, całe życie pracujących przy kapuście. Wobec tych roślin prawie wszystko sprawia człowiekowi radość.

Tam były ludzkie istoty, zajęte prostymi ludzkimi czynnościami, takimi jak upijanie się i zapominanie słów piosenek.

Mort nigdy nie odczuwał tęsknoty za domem — pewnie dlatego, że myśli miał zajęte innymi sprawami. Teraz jednak po raz pierwszy ogarnęła go nostalgia — rodzaj żalu nie za miejscem, ale za stanem ducha, za byciem zwykłym człowiekiem nękanym zwykłymi zmartwieniami, na przykład brakiem pieniędzy, chorobą, innymi ludźmi…

Napiję się czegoś, pomyślał, to może poczuję się lepiej.

Obok gospody stała duża stajnia z otwartymi wrotami. Mort wprowadził Pimpusia w ciepłą, pachnącą zwierzętami ciemność, gdzie stały już trzy inne konie. Kiedy mocował worek z obrokiem, zastanowił się, co rumak Śmierci odczuwa wobec innych koni, prowadzących nie tak nadprzyrodzony tryb życia. Z pewnością w porównaniu z nimi, obserwującymi go nieufnie, wyglądał wspaniale. Był prawdziwym koniem, czego dowodem były pęcherze od łopaty na dłoniach Morta. A tutaj sprawiał wrażenie bardziej prawdziwego, bardziej materialnego niż kiedykolwiek. Bardziej końskiego. Trochę większego niż w rzeczywistości.

Niewiele brakowało, a Mort wydedukowałby ważny wniosek. Nieszczęśliwie się zatem złożyło, że kiedy szedł przez podwórze do niskich drzwi, jego uwagę zwrócił szyld gospody. Twórca dzieła nie przejawiał szczególnego talentu, ale z niczym nie dało się pomylić linii podbródka Keli i jej masy ognistych włosów na portrecie Pod Głowom Krulowej.

Westchnął ciężko i pchnął drzwi.

Wszyscy obecni zamilkli jak jeden mąż i wlepili w niego te szczere, wieśniacze spojrzenia, sugerujące, że za złamany szeląg walną człowieka łopatą po łbie i zakopią ciało pod kopcem kompostu o pełni księżyca.

Warto może w tym miejscu raz jeszcze przyjrzeć się Mortowi, jako że w trakcie ostatnich kilku rozdziałów bardzo się zmienił. Na przykład nadal sprawia wrażenie, jakby miał za dużo kolan i łokci, jednak wydaje się, że przewędrowały bliżej swych normalnych pozycji. Nie chodzi już o stawy powiązane gumką. Kiedyś wyglądał, jakby o niczym nie miał pojęcia; teraz raczej jak człowiek, który wie za dużo. Coś w jego oczach zdaje się sugerować, że widział rzeczy, których zwykli ludzie nie oglądają nigdy, a w każdym razie nie więcej niż jeden raz w życiu.