Выбрать главу

Wolał nie zgadywać, skąd chłopak wie o guziczkach.

Mort puścił go i odwrócił się.

— Oni wszyscy siedzą na innych miejscach! Gdzie jest ten, co siedział przy kominku? Wszystko się zmieniło!

Wybiegł za drzwi, z dworu dobiegł stłumiony okrzyk, chłopiec wpadł z powrotem i szeroko otwierając oczy spojrzał na przerażonych gości.

— Kto zmienił szyld? Ktoś przemalował szyld! Karczmarz nerwowo oblizał wargi.

— Znaczy się po śmierci starego króla? — zapytał. Spojrzenie Morta wzbudziło dreszcz. Oczy były jak dwie czarne otchłanie grozy.

— Znaczy się nazwa! O nazwę mi chodzi!

— Zawsze… zawsze nazywaliśmy się tak samo. — Karczmarz z desperacją zerkał na gości, szukając u nich wsparcia. — Prawda, chłopcy? Pod Głową Diuka.

Zabrzmiał chór potwierdzających mruknięć.

Mort przyglądał się im, drżąc wyraźnie. Po chwili odwrócił się i znowu wybiegł na zewnątrz.

Usłyszeli tętent kopyt, który cichł z wolna, aż w końcu umilkł, jakby koń nagle opuścił tę ziemię. W gospodzie zaległa cisza. Goście unikali swojego wzroku. Żaden nie chciał być pierwszym, który przyzna, że widzieli to, co im się zdawało.

Karczmarz musiał więc sam przejść niepewnym krokiem przez całą salę, wyciągnąć rękę i przesunąć palcami po znajomej, solidnej, drewnianej powierzchni drzwi. Były całe, bez żadnego pęknięcia. Dokładnie takie, jakie powinny być drzwi.

Wszyscy widzieli, że Mort przebiegł przez nie trzy razy. Tyle że ich nie otwierał.

* * *

Pimpuś zwiększał pułap, wznosił się niemal pionowo, kopyta uderzały o powietrze, a para oddechu rozwiewała się za nim niczym smuga kondensacyjna. Mort trzymał się go kolanami i rękami, lecz głównie siłą woli. Wtulił twarz w końską grzywę. Nie spojrzał w dół, póki atmosfera nie stała się zimna i rzadka jak sos w stołówce.

Zorza Osiowa migotała nad nim bezgłośnie na zimowym niebie. W dole leżał…

…odwrócony talerz o średnicy wielu mil, srebrzysty w blasku gwiazd. Widział przez niego światła. Dryfowały przez niego chmury.

Nie. Przyjrzał się dokładniej. Z pewnością chmury dryfowały do tej kopuły, były też chmury wewnątrz, lecz te wewnętrzne wydawały się mniej gęste i sunęły w nieco innym kierunku. Właściwie nie miały chyba wiele wspólnego z chmurami zewnętrznymi. I jeszcze coś… a tak, Zorza Osiowa. Na zewnątrz widmowej półkuli nadawała nocy niesamowity zielonkawy odcień, jednak pod kopułą nie było po nim nawet śladu.

Miał wrażenie, że spogląda na fragment innego świata, prawie identycznego, zaszczepionego na Dysku. Pogoda była tam trochę inna i Zorza dzisiaj nie świeciła.

A Dysk odrzucał ten obcy fragment, okrążał go i wypychał w niebyt. Z tej pozycji Mort nie widział, czy półkula się zmniejsza, jednak uszami duszy słyszał brzęczenie powłoki sunącej po polach, zmieniającej rzeczy na takie, jakimi stać się powinny. Rzeczywistość sama się naprawiała.

Wcale o tym nie myśląc Mort wiedział, kto znajduje się w centrum kopuły. Nawet z tej wysokości było widać, że jej środkiem jest miasto Sto Lat.

Starał się sobie nie wyobrażać, co nastąpi, kiedy kopuła zmniejszy się do rozmiarów pokoju, potem do rozmiarów człowieka, potem jajka. Bezskutecznie.

Logika podpowiedziałaby mu, że w tym tkwi ocalenie. Za dzień czy dwa problem sam się rozwiąże; treść książek w bibliotece znów będzie odpowiadać rzeczywistości; świat wróci do dawnej formy jak elastyczny bandaż. Logika przypomniałaby, że kolejna interwencja prawdopodobnie pogorszy tylko sytuację. Logika wykazałaby to wszystko, gdyby ona także nie wzięła sobie wolnego na dzisiejszą noc.

* * *

Światło na Dysku sunie powoli, ze względu na hamujący efekt potężnego pola magicznego. W tej chwili fragment Krawędzi, na którym leżała wyspa Krull, znajdował się dokładnie pod orbitą małego słońca, zatem wciąż panował tu wczesny wieczór. Było też całkiem ciepło, jako że Krawędź otrzymuje więcej energii i cieszy się łagodnym morskim klimatem.

Co więcej, Krull ze sterczącą poza Krawędź dużą częścią tego, co z braku lepszego słowa trzeba nazwać linią brzegową, był szczęśliwą wyspą. Jedyni obywatele, którzy tego nie doceniali, to ci, którzy nie patrzyli pod nogi albo którzy chodzili przez sen, lecz dobór naturalny sprawił, że nie zostało ich wielu. Wszystkie społeczeństwa mają pewien procent wyrzutków, ale na Krullu nie dostają oni szansy, żeby wskoczyć z powrotem.

Terpsic Mims nie był wyrzutkiem. Był wędkarzem. Istnieje pewna różnica: wędkowanie jest bardziej kosztowne. Ale Terpsic był szczęśliwy.

Patrzył, jak piórko na korkowym spławiku podskakuje łagodnie na spokojnych wodach porośniętej trzciną rzeki Hakrull, i właściwie o niczym nie myślał. Zepsuć mu nastrój mogłoby tylko złapanie jakiejś ryby, ponieważ łapanie ryb było tym, co w wędkowaniu naprawdę go przerażało. Zimne i śliskie ryby wyrywały się i działały mu na nerwy, a nerwy Terpsica nie były w najlepszym stanie.

Dopóki niczego nie złowił, Terpsic Mims był jednym z najszczęśliwszych wędkarzy na Dysku, a to dlatego, że Hakrull płynęła o pięć mil od jego domu, zatem i pięć mil od pani Gwladys Mims, z którą przeżył sześć szczęśliwych miesięcy małżeństwa. Działo się to jakieś dwadzieścia lat temu.

Terpsic nie zwrócił szczególnej uwagi na innego wędkarza, który zajął pozycję na brzegu kawałek dalej. Oczywiście, inni rybacy protestowaliby może przeciwko takiemu naruszeniu etykiety, jednak kodeks Terpsica stwierdzał wyraźnie, że nie przeszkadza mu nic, co zmniejsza szansę złowienia jakiegoś śliskiego paskudztwa. Kątem oka zauważył tylko, że przybysz łowił na spinning — interesująca rozrywka, którą jednak Terpsic odrzucał, ponieważ człowiek zbyt dużo czasu musi spędzać w domu, szykując odpowiedni sprzęt.

Nigdy jeszcze nie widział takiego łowienia. Wiedział, że używa się rozmaitych przynęt, jednak nowo przybyły miał muchę, która pędziła przez powietrze brzęcząc jak piła, i sama wyciągała ryby z wody.

Terpsic przyglądał się z chorobliwą fascynacją, jak niewyraźna postać za kępką wierzb raz za razem zarzuca, przynętę. Woda wrzała, kiedy cała rybia populacja rzeki przeciskała się, by jak najszybciej uciec przed brzęczącą grozą. Na nieszczęście spory i oszalały ze strachu szczupak przez zwykłą nieuwagę połknął haczyk Terpsica.

Nieszczęśnik w jednej chwili stał spokojnie na brzegu, w następnej pogrążał się w zielony, lepki półmrok, bąbelkami oddawał ostatnie tchnienie, widział, jak przed oczami przebiega mu całe jego życie i nawet w tej chwili bał się fragmentu między swoim ślubem a dniem dzisiejszym. Przyszło mu do głowy, że Gwladys wkrótce zostanie wdową i to odrobinę poprawiło mu humor. Szczerze mówiąc Terpsic zawsze starał się dostrzegać jasne strony życia, więc zapadając się w muł pomyślał z wdzięcznością, że od tej chwili sytuacja może się już tylko poprawić.

I wtedy czyjaś ręka złapała go za włosy i wywlokła na powierzchnię, nagle pełną bólu. Upiorne niebieskie i czarne płatki pływały mu przed oczami. Płuca gorzały ogniem. Krtań była jak tunel agonii.

Dłonie — zimne dłonie, lodowate dłonie, dłonie przypominające w dotyku rękawiczki wypełnione kośćmi — wyholowały go z wody i rzuciły na brzeg. Tutaj, po kilku próbach dokończenia tonięcia, został brutalnie i przemocą przywrócony temu, co uchodziło za życie.

Terpsic nieczęsto się złościł, ponieważ Gwladys tego nie lubiła. Ale czuł się oszukany. Nikt się z nim nie konsultował w sprawie jego przyjścia na świat; ożenił się, ponieważ Gwladys i jej ojciec o to zadbali. A teraz brutalnie odebrano mu jedyne osiągnięcie, które należało tylko do niego. Jeszcze kilka sekund temu wszystko wydawało się całkiem proste. A teraz znów się skomplikowało.