Выбрать главу

— No to już — stwierdził z ulgą Lezek.

Musieli znaleźć jakiś nocleg — Noc Strzeżenia Wiedźm nie jest odpowiednią porą na spacery po górach. Może jest tu blisko jakaś stajnia…

— Północ nastaje dopiero wtedy, kiedy zegar uderza ostatni raz — oświadczył Mort.

Lezek wzruszył ramionami. Nic nie mógł poradzić na potęgę synowskiego uporu.

— No dobrze — westchnął. — Poczekamy.

I wtedy usłyszeli stukanie podków, które na tym pustym placu rozlegało się trochę głośniej, niż powinna na to pozwolić akustyka. Właściwie „stukanie” było zadziwiająco nieprecyzyjnym określeniem dźwięku rozbrzmiewającego w głowie Morta. Stukanie sugeruje wesołego małego kucyka, może nawet noszącego na łbie słomiany kapelusz z dziurami wyciętymi na uszy. Tymczasem barwa tego odgłosu wyraźnie wskazywała, że słomiane kapelusze są poza dyskusją.

Ogromny biały koń wjechał na rynek drogą od strony Osi. Para unosiła się z jego boków, podkowy krzesały iskry na kamieniach. Kroczył dumnie jak bojowy rumak. Z całą pewnością nie nosił słomkowego kapelusza.

Wysoka postać na jego grzbiecie otulała się płaszczem, zapewne dla ochrony przed zimnem. Gdy koń dotarł na środek placu, jeździec wolno zsunął się z siodła i zaczął szukać czegoś w jukach. Po chwili wyciągnął worek z obrokiem, założył zwierzęciu na pysk i przyjaźnie klepnął je w szyję.

Powietrze stało się gęste i oleiste, a głębokie cienie wokół Morta otoczyły błękitne i fioletowe tęcze. Jeździec ruszył ku niemu. Czarny płaszcz wzdymał się na wietrze, a stopy stukały lekko o bruk. To były jedynie dźwięki — poza tym cisza zalała rynek niczym zwały bawełnianej przędzy.

Wrażenie zepsuła nieco zamarznięta kałuża.

A NIECH TO!

Właściwie trudno było nazwać to głosem. Słowa dźwięczały normalnie, rozbrzmiewały jednak w głowie Morta nie tracąc czasu na przejście przez jego uszy.

Chłopiec rzucił się na pomoc leżącej na ziemi postaci. Chwycił ją za rękę, która była jedynie wygładzoną kością, trochę pożółkłą, jak stara kula bilardowa. Kaptur zsunął się z głowy przybysza i naga czaszka skierowała na Morta puste oczodoły.

Właściwie nie całkiem puste. W ich głębi płonęły dwie błękitne gwiazdy, jakby były oknami spoglądającymi w kosmiczną otchłań.

Mortowi przyszło do głowy, że powinien się przerazić. Fakt, iż tak się nie stało, wprowadził go w pewne zdumienie. Przed nim siedział szkielet, rozcierał kolana i burczał niechętnie. Szkielet, ale żywy i z jakichś dziwnych powodów niezbyt przerażający.

DZIĘKUJĘ CI, CHŁOPCZE, powiedziała czaszka. JAK CI NA IMIĘ?

— Uhm… — zaczął Mort. — Mortimer… proszę pana. Wołają mnie Mort.

CO ZA ZBIEG OKOLICZNOŚCI. POMÓŻ MI WSTAĆ.

Szkielet podniósł się ostrożnie i otrzepał płaszcz. Mort zauważył, że na biodrach nosi szeroki pas, u którego wisi miecz z białą rękojeścią.

— Mam nadzieję, że nic się panu nie stało — zauważył grzecznie.

Czaszka wyszczerzyła zęby w uśmiechu. Oczywiście, pomyślał chłopiec, nie miała specjalnego wyboru.

NIC POWAŻNEGO. JESTEM PEWIEN.

Szkielet rozejrzał się i chyba dopiero teraz dostrzegł Lezeka, który robił wrażenie skamieniałego. Mort uznał, że powinien go przedstawić.

— Mój ojciec — poinformował, wsuwając się między Lezeka a eksponat A. Dyskretnie, żeby go nie urazić. — Przepraszam pana, ale czy jest pan Śmiercią?

ZGADZA SIĘ. BRAWA ZA SPOSTRZEGAWCZOŚĆ.

Mort przełknął ślinę.

— Ojciec jest dobrym człowiekiem — oświadczył. Pomyślał chwilę. — Dość dobrym — uzupełnił. — Wolałbym, żeby go pan zostawił, jeśli nie robi to panu różnicy. Nie wiem, co mu pan zrobił, ale proszę, żeby pan przestał. Nie chciałem pana obrazić…

Śmierć cofnął się i przechylił czaszkę w bok.

PO PROSTU PRZENIOSŁEM NAS CHWILOWO POZA CZAS, wyjaśnił. NIE ZOBACZY I NIE USŁYSZY NICZEGO, CO MOGŁOBY GO PRZESTRASZYĆ. NIE, MÓJ CHŁOPCZE, PRZYBYŁEM TU PO CIEBIE.

— Po mnie?

POSZUKUJESZ PRACY?

Morta olśniło.

— Szuka pan ucznia?

Oczodoły zwróciły się ku niemu, a w ich głębi rozbłysło magiczne światło.

OCZYWIŚCIE.

Śmierć skinął kościstą dłonią. Spłynęła fala fioletowego blasku — coś w rodzaju wizualnego „brzdęk” — i Lezek wrócił do życia. Figurki zegara nad jego głową podjęły swe dzieło głoszenia północy. Czas mógł znowu powrócić. Lezek zamrugał.

— Przed chwilą jeszcze was tu nie widziałem — powiedział. — Przepraszam… Musiałem się zamyślić.

ZAPROPONOWAŁEM CHŁOPCU POSADĘ, rzekł Śmierć. WIERZĘ, ŻE ZYSKA TO PAŃSKĄ APROBATĘ.

— Nie dosłyszałem, czym się zajmujecie. — Lezek zwracał się do szkieletu w czarnym płaszczu, nie okazując nawet śladu zdziwienia.

PRZEPROWADZAM DUSZE DO TAMTEGO ŚWIATA, wyjaśnił Śmierć.

— A tak. Rzeczywiście, powinienem się domyślić po ubraniu. Pożyteczna praca, stabilny rynek. Solidna firma?

OWSZEM, DZIAŁA JUŻ OD DOŚĆ DAWNA.

— Dobrze, bardzo dobrze. Nie sądziłem, wiecie, że Mort trafi do takiego fachu, ale to uczciwa praca, uczciwa i zawsze potrzebna. Jak się nazywacie?

ŚMIERĆ.

— Tato… — zaczął Mort.

— Nie słyszałem o takiej firmie — przyznał Lezek. — Gdzie ma siedzibę?

OD NAJWIĘKSZYCH GŁĘBIN MORZA PO ZAWROTNE WYSOKOŚCI, GDZIE NAWET ORŁOM NIE WOLNO SIĘ ZAPUSZCZAĆ.

— To mi wystarczy. — Lezek skinął głową. — No cóż…

— Tato! — Mort szarpnął ojca za rękaw.

Śmierć położył mu dłoń na ramieniu.

TO, CO WIDZI I SŁYSZY TWÓJ OJCIEC, NIE JEST TYM SAMYM, CO WIDZISZ I SŁYSZYSZ TY, rzekł. NIE STRASZ GO. CZY SĄDZISZ, ŻE CHCIAŁBY MNIE ZOBACZYĆ? TO ZNACZY W MOJEJ WŁASNEJ POSTACI?

— Przecież jest pan Śmiercią — zawołał Mort. — Zabija pan ludzi!

JA? ZABIJAM? Śmierć był wyraźnie urażony. NA PEWNO NIE. LUDZIE BYWAJĄ ZABIJANI, ALE TO ICH PRYWATNA SPRAWA. JA WKRACZAM DOPIERO POTEM. PRZYZNASZ, ŻE ŚWIAT BYŁBY ZUPEŁNIE IDIOTYCZNY, GDYBY LUDZIE BYLI ZABIJANI I NIE UMIERALI. PRAWDA?

— Niby tak… — przyznał z powątpiewaniem Mort.

Nigdy w życiu nie poznał słowa „zaintrygowany”. Nie należało do słownika regularnie używanego w jego rodzinie. Ale jakaś iskra w głębi duszy mówiła mu, że dzieje się coś niezwykłego, fascynującego i nie do końca strasznego, a jeśli nie wykorzysta tej okazji, przez resztę życia będzie tego żałował. Przypomniał też sobie poniżenia, jakich doznał dzisiejszego dnia, a także długą drogę do domu…

— Ehm — zaczął. — Nie muszę umierać, żeby dostać tę pracę, prawda?

BYCIE MARTWYM NIE JEST OBOWIĄZKOWE.

— A… A kości?

NIE, JEŚLI NIE MASZ OCHOTY.

Mort odetchnął. Tego by się trochę obawiał.

— Jeśli tato się zgodzi — rzekł.

Spojrzeli na Lezeka, który skrobał się po brodzie.

— Co o tym sądzisz, Mort? — zapytał z ożywieniem człowieka pełnego nadziei. — Nie każdemu taki zawód by się spodobał. Nie o tym myślałem, muszę przyznać. Ale powiadają, że organizacja pogrzebów to zaszczytna profesja. Wybór należy do ciebie.

— Pogrzebów? — zdziwił się Mort.

Śmierć kiwnął głową i konspiracyjnym gestem uniósł palec do warg.

— To ciekawe — oświadczył Mort. — Myślę, że chętnie spróbuję.

— Mówiliście, że gdzie się mieści wasza firma? — spytał Lezek. -Daleko?

NIE DALEJ NIŻ O GRUBOŚĆ CIENIA, odparł Śmierć. GDZIE POJAWIŁA SIĘ PIERWSZA PIERWOTNA KOMÓRKA, TAM I JA SIĘ POJAWIŁEM. KIEDY OSTATNIE ŻYCIE CZOŁGAĆ SIĘ BĘDZIE POD STYGNĄCYMI GWIAZDAMI, TAM I JA BĘDĘ.