Выбрать главу

Podziękował jej grzecznie i zapewnił, że jego zdaniem już teraz dobrze się bawi.

Śmierć dotarł na róg ulicy. Światło pochodni odbijało się jaskrawo od gładkiej kopuły jego czaszki. Wciągnął powietrze. Jakiś pijak zatoczył się blisko i nie całkiem pojmując, dlaczego to robi, ominął go łukiem.

OTO MIASTO, MÓJ CHŁOPCZE, rzekł Śmierć. CO O NIM SĄDZISZ?

— Jest bardzo duże — stwierdził niepewnie Mort — To znaczy… Dlaczego właściwie chcą tu mieszkać w takim ścisku?

Śmierć wzruszył ramionami.

LUBIĘ JE, oświadczył. JEST PEŁNE ŻYCIA.

— Proszę pana…

TAK?

— Co to jest curry?

Błękitne ognie zapłonęły w głębinach oczu Śmierci.

CZY UGRYZŁEŚ JUŻ KIEDYŚ ROZGRZANĄ DO CZERWONOŚCI KOSTKĘ LODU?

— Nie, proszę pana.

CURRY TO WŁAŚNIE COŚ TAKIEGO.

— Proszę pana…

SŁUCHAM.

Mort nerwowo przełknął ślinę.

— Przepraszam bardzo, ale tato mówił, że jeśli czegoś nie rozumiem, to mam pytać.

GODNE POCHWAŁY.

Śmierć maszerował ulicą, a tłumy rozstępowały się przed nim niczym molekuły na losowych orbitach.

— No więc, proszę pana… trudno nie zauważyć… rzecz w tym, że no… rzecz w tym…

WYKRZTUŚ WRESZCIE, CHŁOPCZE.

— Jak pan może jeść?

Śmierć zatrzymał się w miejscu, tak że Mort wpadł na niego. Kiedy próbował coś powiedzieć, mistrz uciszył go ruchem ręki. Zdawało się, że czegoś nasłuchuje.

WIESZ, BYWAJĄ TAKIE CHWILE, powiedział, częściowo jakby do siebie, KIEDY NAPRAWDĘ MOŻNA SIĘ ZDENERWOWAĆ.

Odwrócił się na pięcie i szybkim krokiem ruszył boczną alejką. Czarny płaszcz powiewał za nim. Zaułek wił się między ciemnymi murami uśpionych domów, podobny nie tyle do drogi, ile raczej do krętej szczeliny.

Śmierć zatrzymał się przy brudnej sadzawce, zanurzył w niej rękę aż po ramię i wyciągnął nieduży worek z przywiązaną do niego cegłą. Dobył miecza, lśniącego w mroku jak błękitny płomień, i przeciął sznurek.

BARDZO SIĘ ZEZŁOŚCIŁEM, oznajmił.

Wytrząsnął worek. Mort widział, jak na bruk wyślizgują się żałosne strzępki mokrego futerka. Śmierć wyciągnął swój biały palec i pogładził je delikatnie.

Po chwili nad kociętami uniosło się coś podobnego do szarego dymu i uformowało w powietrzu trzy kociopodobne chmurki. Wydymały się co chwila, niepewne swojego kształtu, i mrugały na Morta zdziwionymi szarymi oczkami. Kiedy spróbował jednej dotknąć, dłoń przeszła na wylot i zamrowiła lekko.

W TYM FACHU NIE SPOTYKA SIĘ NAJLEPSZYCH Z LUDZI, mruknął Śmierć.

Dmuchnął na kociaka, który potoczył się wolno. Pełne wyrzutu miauknięcie brzmiało tak, jakby dobiegło z bardzo daleka i przez blaszaną rurę.

— To dusze, prawda? — spytał Mort. — A jak wyglądają ludzie?

SĄ CZŁEKOKSZTAŁTNI, wyjaśnił Śmierć. WSZYSTKO SPROWADZA SIĘ DO PODSTAWOWEJ, CHARAKTERYSTYCZNEJ POSTACI MORFOGENETYCZNEJ.

Westchnął, jakby zaszeleścił całun, chwycił kociaki w powietrzu i starannie ukrył je gdzieś w mrocznych zakamarkach swojej szaty. Potem wyprostował się.

CZAS NA CURRY, rzekł.

* * *

W Ogrodach Curry, na rogu ulicy Boskiej i Krwawej Alei panował ścisk. Zbierała się tu śmietanka społeczeństwa… a przynajmniej ludzie, którzy unosili się na wierzchu, więc rozsądek kazał zwać ich śmietanką. Pachnące rośliny w doniczkach między stolikami niemal tłumiły naturalny zapach samego miasta, porównywany czasem do węchowego odpowiednika buczka mgłowego.

Mort jadł żarłocznie, ale powstrzymywał ciekawość i nie przyglądał się, w jaki sposób Śmierć może przyswajać pożywienie. Jedzenie z początku było na talerzu, a potem już go nie było, a zatem można chyba założyć, że w tym czasie coś się z nim działo. Mort miał uczucie, że Śmierć nie robi zwykle takich rzeczy, chce jednak poprawić mu samopoczucie — jak podstarzały wuj, stary kawaler, który dostał siostrzeńca na wakacje i boi się, żeby niczego nie zepsuć.

Inni goście nie zwracali na nich uwagi, nawet kiedy Śmierć oparł się wygodnie i zapalił pięknie rzeźbioną fajkę. Ignorowanie kogoś, komu dym wypływa przez oczodoły, wymaga pewnego wysiłku, wszystkim jednak się to udawało.

— Czy to czary?

A JAK MYŚLISZ, CHŁOPCZE?, spytał Śmierć. CZY RZECZYWIŚCIE TU JESTEM?

— Tak… — odparł niepewnie Mort. — Ja… Przyglądałem się ludziom. Patrzą na pana, ale pana nie widzą. Tak mi się wydaje. Robi pan coś z ich umysłami.

Śmierć pokręcił głową.

ONI SAMI TO SOBIE ROBIĄ, wyjaśnił. NIE MA W TYM ŻADNYCH CZARÓW. LUDZIE NIE MOGĄ MNIE ZOBACZYĆ, PO PROSTU NIE POZWALAJĄ SOBIE NA TO. DO CZASU, NATURALNIE. MAGOWIE MNIE WIDZĄ. I KOTY. ALE PRZECIĘTNY CZŁOWIEK… NIE, NIGDY. Wydmuchnął kółko z dymu. DZIWNE, ALE PRAWDZIWE.

Mort obserwował, jak kółko unosi się ku niebu i wolno dryfuje w stronę rzeki.

— Ja pana widzę — rzekł.

TO CO INNEGO.

Pojawił się klatchiański kelner i położył przed Śmiercią rachunek. Mężczyzna był krępy i smagły, z fryzurą jak orzech kokosowy, który zmienił się w novą. Kiedy Śmierć skinął mu uprzejmie, na jego pyzatej twarzy pojawił się wyraz zdumienia. Potrząsnął głową jak ktoś, komu mydliny zalały uszy. Po czym odszedł.

Śmierć sięgnął w otchłanie swej szaty i wyjął sporą skórzaną sakiewkę pełną rozmaitych miedzianych monet, w większości pozieleniałych ze starości. Uważnie sprawdził rachunek. Potem odliczył kilkanaście miedziaków.

CHODŹ, powiedział. MUSIMY RUSZAĆ.

Mort podreptał za nim na ulicę, wciąż ruchliwą, choć na horyzoncie pojawiła się już pierwsza sugestia świtu.

— Co teraz zrobimy?

KUPIMY CI JAKIEŚ NOWE UBRANIE.

— To było nowe jeszcze dzisiaj… to znaczy wczoraj.

NAPRAWDĘ?

— Tato mówił, że ten sklep znany jest z taniej odzieży. — Mort biegł, żeby nie zostać w tyle.

UBÓSTWO JEST ZATEM JESZCZE BARDZIEJ PRZERAŻAJĄCE NIŻ SĄDZIŁEM.

Skręcili w szerszą ulicę prowadzącą do bardziej zamożnej części miasta: pochodnie stały tu gęściej, a sterty odpadków w większej odległości od siebie. Nie było straganów ani ulicznych handlarzy, ale solidne budynki z szyldami nad wejściem. Nie były to zwykłe sklepy, ale całe magazyny: miały własnych dostawców, krzesła i spluwaczki. Większość była otwarta nawet o tej porze, jako że typowy ankhiański kupiec nie może spać na myśl o pieniądzach, których nie zarabia.

— Czy tutaj w ogóle nie kładą się do łóżek? — zapytał Mort.

TO MIASTO, odparł Śmierć i pchnął drzwi do sklepu z odzieżą.

Kiedy wynurzyli się stamtąd po dwudziestu minutach, Mort miał na sobie dopasowaną czarną szatę z delikatnym srebrnym haftem, a kupiec patrzył niepewnie na garść antycznych miedziaków i zastanawiał się, skąd je właściwie wziął.

— Jak pan zdobywa te wszystkie monety? — zdziwił się Mort.

PARAMI.

Otwarty całą dobę cyrulik przyciął Mortowi włosy zgodnie z najnowszą modą obowiązującą wśród miejskiej młodzieży. Tymczasem Śmierć rozsiadł się w sąsiednim fotelu i nucił coś pod nosem. Ku swemu zaskoczeniu był w znakomitym nastroju.

Do tego stopnia, że po chwili zsunął z głowy kaptur i zerknął na ucznia cyrulika, który z tym niewidzącym, zahipnotyzowanym wyrazem twarzy, jaki Mort nauczył się już rozpoznawać, zawiązał mu pod szyją ręcznik.

SPRYSKAĆ WODĄ TOALETOWĄ I WYPOLEROWAĆ, MÓJ DOBRY CZŁOWIEKU.