Выбрать главу

Wiedział, że tak się stanie. Pamiętał tę wiedzę. Pamiętał swój umysł zimny jak lód i bezgraniczny jak nocne niebo. Pamiętał, jak został powołany do istnienia w chwili, gdy ożyła pierwsza istota, i pewność, że żyć będzie, dopóki ostatnia istota we wszechświecie nie odejdzie po swą nagrodę. A wtedy jemu pozostanie — mówiąc metaforycznie — ustawienie krzeseł i zgaszenie światła.

I pamiętał samotność.

— Nie opuszczaj mnie — poprosił.

— Jestem przy tobie — odparła. — Dopóki mnie potrzebujesz.

— Już północ — mruknął zniechęcony. Osunął się na brzeg Tsort i zanurzył głowę w wodzie.

Obok, z dźwiękiem opróżnianej wanny, Pimpuś także zaspokajał pragnienie.

— To znaczy, że już za późno?

— Tak.

— Przykro mi. Chciałabym, żeby był jakiś sposób.

— Nie ma.

— Przynajmniej dotrzymałeś słowa danego Albertowi.

— Tak — westchnął z goryczą Mort. — Przynajmniej tyle.

Prawie z jednego końca Dysku na drugi…

Powinno istnieć słowo określające mikroskopijną iskierkę nadziei, którą człowiek boi się dostrzec w lęku, że samo spojrzenie ją zgasi, jak przy próbie obejrzenia fotonu. Może tylko czekać przy niej, patrzeć obok niej, patrzeć poza nią, aż stanie się dość mocna, by zaistnieć realnie.

Podniósł mokrą głowę i spojrzał w stronę horyzontu. Usiłował sobie wyobrazić wielki model Dysku w gabinecie Śmierci. I to w taki sposób, by wszechświat nie odgadł, co właściwie rozważa.

W takich chwilach przyczynowość wydaje się zawieszona w tak delikatniej równowadze, że nawet zbyt głośne myślenie może ją zakłócić.

Zorientował się w kierunkach według wąskich pasm Zorzy Osiowej i w natchnieniu odgadł, że Sto Lat leży… tam…

— Północ — oświadczył głośno.

— Już po północy — poprawiła Ysabell.

Mort wstał, starając się, by radość nie promieniowała z jego twarzy jak światło morskiej latarni. Chwycił Pimpusia za uzdę.

— Chodź — rzekł. — Nie mamy czasu.

— O czym ty mówisz?

Mort sięgnął w dół i chciał ją wciągnąć na grzbiet wierzchowca. Pomysł był niezły, ale w rezultacie to ona niemal zrzuciła go z siodła. Podtrzymała go lekko i wspięła się sama. Pimpuś podrobił w bok, wyczuwając gorączkowe podniecenie Morta. Parsknął i tupnął kopytem o piach.

— Pytałam, o czym ty mówisz?

Mort zawrócił, kierując rumaka w stronę dalekiego lśnienia zachodzącego słońca.

— O prędkości mroku — wyjaśnił.

* * *

Cutwell wysunął głowę nad zamkowymi blankami i jęknął. Powierzchnia styku znajdowała się o jedną przecznicę stąd, wyraźnie widoczna w paśmie oktaryny. Nie musiał sobie wyobrażać trzasków. Słyszał je wyraźnie: paskudne jak brzęczenie pracującej piły. To stochastyczne cząstki prawdopodobieństwa uderzały w powierzchnię złącza i oddawały energię w postaci dźwięku. Styk przesuwał się naprzód, pochłaniając chorągwie, pochodnie i oczekujące tłumy, a pozostawiając jedynie ciemne ulice. Gdzieś tam, pomyślał Cutwell, śpię smacznie we własnym łóżku i nic z tego się nie wydarzyło. Zazdroszczę sobie.

Odwrócił się, zszedł po drabinie na dziedziniec i ruszył do głównego holu. Poły szaty plątały mu się wokół kostek. Wsunął się do wnętrza przez małą furtkę w wielkich wrotach i nakazał strażnikom ją zamknąć. Potem uniósł szatę i pospieszył bocznym korytarzem, by goście go nie zauważyli.

Wypełniona dygnitarzami z Równiny Sto sala błyszczała płomykami tysięcy świec. Wszyscy byli trochę niepewni, po co właściwie tu przyszli. Oczywiście, był też słoń.

To właśnie słoń przekonał Cutwella, że nieodwołalnie opuścił ścieżkę zdrowego rozsądku. Jednak parę godzin temu wydawał się całkiem dobrym rozwiązaniem. Wtedy, załamany słabym wzrokiem najwyższego kapłana, przypomniał sobie, że tartak na skraju miasta wykorzystuje taką bestię dla przenoszenia ciężkich ładunków. Słoń był stary, miał artretyzm i porywczy temperament, jednak jako zwierzę ofiarne dysponował również bardzo ważną zaletą: najwyższy kapłan powinien go zauważyć.

Pół tuzina gwardzistów nerwowo starało się utrzymać stwora w miejscu. Tymczasem w powolnym mózgu słonia zaczynało świtać, że powinien się teraz znajdować w znajomej stajni, zaopatrzony obficie w siano i wodę, i czas, by śnić o gorących dniach na oliwkowozielonych równinach Klatchu. Zaczynał się niepokoić.

Wkrótce stanie się jasne, że istniała jeszcze inna przyczyna nerwowości zwierza. W przedkoronacyjnym zamieszaniu jego trąba znalazła ceremonialny kielich, zawierający garniec mocnego wina. Wessała sporą jego część. Dziwnie porywające obrazy zaczynały wykwitać przed maleńkimi oczkami stwora: wizerunki wyrwanych z korzeniami baobabów, walk godowych z innymi samcami, wspaniałych stampedo przez tubylcze wioski i innych, na wpół zapomnianych rozkoszy. Już niedługo zacznie widzieć różowych ludzi.

Na szczęście Cutwell nie miał o tym pojęcia. Pochwycił spojrzenie asystenta najwyższego kapłana — bystrego młodego człowieka, który przewidująco zaopatrzył się w długi gumowy fartuch i gumowe buty — i dał znak do rozpoczęcia ceremonii.

Potem szybko przemknął do pomieszczenia, gdzie kapłani przebierali się w urzędowe stroje. Wciągnął na siebie specjalną, ceremonialną szatę, którą przygotowała dla niego pałacowa szwaczka. Sięgając głęboko do swych zapasów koronek, cekinów i złotych nici stworzyła dzieło tak porażająco krzykliwe, że nawet arcyrektor Niewidocznego Uniwersytetu nie wstydziłby się go nosić Cutwell pozwolił sobie na pięć sekund podziwiania się w lustrze, po czym wbił na głowę szpiczasty kapelusz i pomknął do drzwi. Wyhamował przed progiem i przekroczył go dostojnym krokiem, jaki przystoi osobie na stanowisku.

Stanął u boku najwyższego kapłana w chwili, gdy Keli ruszyła główną nawą w otoczeniu druhen, uwijających się wokół niej jak holowniki wokół liniowca.

Mimo dziedzicznej sukni wyglądała pięknie, uznał Cutwell. Było w niej coś takiego, co… Zacisnął zęby i spróbował skoncentrować uwagę na sprawach bezpieczeństwa. Ustawił strażników w kluczowych punktach sali na wypadek, gdyby diuk Sto Helit próbował w ostatniej chwili zmienić kolejność następstwa tronu. Pamiętał, żeby nie spuszczać oka z samego arystokraty, siedzącego teraz w pierwszym rzędzie, z dziwnie błogim uśmiechem na twarzy.

Diuk spojrzał magowi w oczy i Cutwell szybko odwrócił głowę.

Najwyższy kapłan wzniósł ręce, nakazując ciszę. Cutwell przysunął się do niego dyskretnie. Starzec zwrócił twarz w stronę Osi i drżącym głosem rozpoczął inwokację do bogów.

Cutwell bezwiednie powrócił spojrzeniem do diuka.

— Wysłuchajcie mnie, mm… bogowie…

Czyżby Sto Helit wpatrywał się w pełne nietoperzy cienie pod krokwiami sklepienia?

— …usłysz mnie, o Ślepy Io o stu Oczach; usłysz mnie, Wielki Offlerze o Paszczy Nawiedzanej przez Ptaki; usłysz mnie, Litościwy Losie; usłysz mnie, Zimne, mhm… Przeznaczenie; usłysz mnie, Siedmioręki Sęku; usłysz mnie, Hoki z Puszczy; usłysz mnie…

Z tępą zgrozą Cutwell uświadomił sobie, że stary dureń zamierza — wbrew wyraźnym instrukcjom — wspomnieć o każdym. Na Dysku znano ponad dziewięciuset bogów, a uczeni teologowie co roku odkrywali nowych. To może zająć parę godzin. Zebrani zaczynali już nerwowo przebierać nogami.

Keli stała przed ołtarzem z wyrazem furii na twarzy. Cutwell bez żadnego widocznego efektu szturchnął najwyższego kapłana pod żebro. Potem wściekle poruszył brwiami w stronę młodego akolity.