Выбрать главу

— Powstrzymaj go! — syknął. — Nie mamy czasu!

— Bogowie będą niezadowoleni…

— Nie tak bardzo jak ja, a ja jestem bliżej!

Akolita przyjrzał się twarzy Cutwella i uznał, że później wszystko bogom wytłumaczy. Puknął najwyższego kapłana w ramię i zaszeptał mu coś do ucha.

— Steikhegelu, boże odosobnionych obór, usłysz mnie; i… Słucham? Co? Mru mru mru.

— To całkiem… nieregulaminowe. No dobrze, przejdziemy od razu do, hm, Recytacji Genealogii.

Mru mru mru.

Najwyższy kapłan spojrzał groźnie na Cutwella, a w każdym razie na miejsce, gdzie jego zdaniem Cutwell się znajdował.

— Niech już będzie. Mhm… Przygotujcie kadzidło i olejki dla Wyznania Poczwórnej Ścieżki. Mru mru mru. Najwyższy kapłan spochmurniał.

— Domyślam się, że… mhm, krótka modlitwa też jest wykluczona? — zapytał kwaśno.

— Jeśli pewne osoby nie zaczną się spieszyć — zauważyła uprzejmie Keli — to będą kłopoty. Mru mru.

— Sam już nie wiem — rzekł najwyższy kapłan. — Równie dobrze ludzie mogą zupełnie się nie przejmować… mhm, ceremoniami religijnymi. Sprowadźcie zatem tego piekielnego słonia.

Akolita zerknął nerwowo na Cutwella i machnął na gwardzistów. Kiedy krzykami i zaostrzonymi kijami popędzali zataczające się lekko zwierzę, młody kapłan przysunął się do maga i wcisnął mu coś do rąk.

Cutwell spojrzał: trzymał wodoszczelny kapelusz.

— Czy to konieczne?

— Jest bardzo pobożny — wyjaśnił akolita. — Przydałaby się rurka do oddychania.

Słoń dotarł do ołtarza i bez większych oporów pozwolił się zmusić do uklęknięcia. Czknął.

— No więc, gdzie on jest? — warknął najwyższy kapłan. — Kończmy już tę… mhm, farsę!

Mru mru, zaszeptał akolita. Najwyższy kapłan ponuro skinął głową, chwycił białą rękojeść noża ofiarnego i oburącz uniósł go nad głową. Cała sala patrzyła wstrzymując oddech. Kapłan opuścił nóż.

— Gdzie przede mną? Mru mru.

— Z całą pewnością nie potrzebuję twojej pomocy, mój chłopcze. Składałem ofiary od dziecka po starca… znaczy, od kobiety po zwierzęta — Już od siedemdziesięciu lat, a kiedy nie zdołam już utrzymać… mm, noża, możesz ułożyć mnie do snu łopatą.

Wziął szeroki zamach i uderzył. Czystym przypadkiem nóż lekko skaleczył słoniowi trąbę.

Zwierzę przebudziło się z przyjemnego otępienia i wspomnień. Akolita ze zgrozą spojrzał w parę maleńkich przekrwionych oczu, zezujących wzdłuż zranionej trąby. I jednym skokiem przesadził ołtarz.

Słoń był wściekły. Strumień niewyraźnych, niepokojących wspomnień zalał obolały łeb: obrazy płomieni, krzyki, ludzie z siatkami, klatkami i dzidami, a potem zbyt wiele lat przenoszenia ciężkich pni. Uderzył trąbą o kamienną płytę ołtarza i ku swemu niejakiemu zdumieniu rozbił ją na połowy. Kłami wyrzucił obie części w powietrze, bez rezultatu spróbował wyrwać z korzeniami kamienną kolumnę, po czym — czując nagłą potrzebę zaczerpnięcia świeżego powietrza — pogalopował artretycznie przez salę.

Z rozpędem uderzył we wrota. Krew wrzała mu wspomnieniem stada i bulgotała alkoholem. Wrota wypadły z zawiasów. Wciąż niósł na szyi ich szkielet, gdy zataczając się pokonał dziedziniec, wyłamał zewnętrzną bramę, czknął, pognał dudniąc przez śpiące miasto i wciąż jeszcze wolno przyspieszał, kiedy wyczuł w nocnej bryzie zapach dalekiego, mrocznego kontynentu Klatch. Podniósł ogon i podążył za odwiecznym zewem ojczyzny.

W sali unosił się kurz, rozlegały się krzyki i panował chaos. Cutwell zsunął kapelusz z oczu i stanął na czworakach.

— Dziękuję ci — odezwała się Keli, która leżała pod nim. — A dlaczego właściwie na mnie skoczyłeś?

— Moim pierwszym odruchem było chronić Waszą Królewską Mość.

— Owszem, zapewne był to odruch, ale… — Chciała powiedzieć, że może słoń byłby lżejszy, ale powstrzymał ją widok jego okrągłej, poważnej, nieco zarumienionej twarzy. — Później o tym porozmawiamy- rzekła. Usiadła i otrzepała się z kurzu. — A tymczasem sądzę, że zrezygnujemy z ofiary. Nie jestem jeszcze Waszą Królewską Mością, zaledwie Waszą Wysokością, więc gdyby ktoś podał mi koronę…

Za nimi brzęknął bezpiecznik kuszy.

— Mag wyciągnie ręce, żebym je widział — zażądał diuk.

Cutwell podniósł się i odwrócił powoli. Za diukiem stało pół tuzina wielkich, ponurych mężczyzn. Był to ten typ ludzi, których jedynym celem w życiu jest stać groźnie za takimi jak diuk. Mieli tuzin wielkich, ponurych kusz, których jedynym celem jest wyglądać, jakby zaraz miały wystrzelić.

Księżniczka poderwała się na nogi i rzuciła na wuja. Zatrzymał ją Cutwell.

— Nie — rzucił cicho. — To nie jest taki człowiek, który wiąże człowieka w piwnicy, zostawiając zaledwie dość czasu, by myszy przegryzły sznury zanim wzbierze woda. To taki człowiek, który zabija od razu i na miejscu.

Diuk skłonił się.

— Można zaprawdę powiedzieć, że przemówili bogowie — oświadczył. — Najwyraźniej księżniczka zginęła tragicznie, zdeptana przez rozjuszonego słonia. Lud będzie rozpaczał. Osobiście zarządzę tydzień żałoby.

— Nie zrobisz tego! Wszyscy tu widzieli… — zaczęła, księżniczka niemal płacząc.

Cutwell pokręcił głową. Zauważył, że gwardziści chodzą wśród tłumu oszołomionych gości.

— Nie widzieli — stwierdził. — Byłabyś zdumiona wiedząc, jak doskonale nie widzieli. Zwłaszcza kiedy się dowiedzą, że zdeptanie przez rozjuszonego słonia może być zakaźne. Można na to umrzeć nawet we własnym łóżku.

Diuk zaśmiał się uprzejmie.

— Jesteś całkiem inteligentny jak na maga — pochwalił. — Proponuję zatem tylko wygnanie…

— Nie uda ci się — oświadczył Cutwell. Zastanowił się chwilę i dodał: — To znaczy prawdopodobnie ci się uda, ale będziesz miał wyrzuty sumienia na łożu śmierci i zaczniesz żałować…

Urwał nagle i rozdziawił usta. Diuk obejrzał się, by sprawdzić, na co patrzy.

— No co, magu? Co zobaczyłeś?

— Nie uda ci się — oświadczył histerycznym tonem Cutwell. — Nawet cię tu nie będzie. Okaże się, że to się nigdy nie wydarzyło. Rozumiecie?

— Uważajcie na jego ręce — polecił diuk. — Jeśli ruszy choćby palcami, zastrzelcie oboje.

Rozejrzał się trochę niespokojnie. Mag mówił chyba szczerze. Oczywiście, podobno magowie widują rzeczy, których nie ma…

— Nie ma nawet znaczenia, czy mnie zabijecie — bełkotał Cutwell. — Ponieważ jutro zbudzę się we własnym łóżku, a to wszystko nigdy się nie zdarzy. Przeszło już przez ścianę!

* * *

Noc sunęła po Dysku. Oczywiście, zawsze tu była, przyczajona w cieniach, zagłębieniach i piwnicach. Jednak gdy powolne światło dnia dryfowało za słońcem, kałuże i jeziora nocy rozlewały się, stykały i łączyły.

Światło na Dysku porusza się wolno z powodu niezwykle silnego pola magicznego. Światło na Dysku nie przypomina światła gdziekolwiek indziej. Jest bardziej dojrzałe, widziało już to i owo, więc wie, że nie warto się nigdzie spieszyć. Wie, że jakkolwiek szybko pomknie, ciemność zawsze dotrze na miejsce pierwsza. Dlatego się nie przejmuje.

Północ szybowała nad ziemią niby aksamitny nietoperz. A szybszy od północy gnał za nią Pimpuś jak maleńka iskierka na ciemnym de nocnego nieba Dysku. Płomienie strzelały mu spod kopyt. Mięśnie poruszały się pod lśniącą skórą jak węże w oleju.

Pędzili w milczeniu. Ysabell wyjęła rękę spod ramienia Morta i przyglądała się migoczącym na czubkach palców iskrom we wszystkich ośmiu kolorach tęczy. Maleńkie, trzeszczące węże światła spływały jej z ramienia i odrywały się od końców włosów.