Выбрать главу

— Ma pan tam zatopić statek? — spytał. Śmierć wydawał się wstrząśnięty.

WYKLUCZONE. WYSTĄPI POŁĄCZENIE BŁĘDÓW W SZTUCE ŻEGLARSKIEJ, PŁYTKICH WÓD I PRZECIWNEGO WIATRU.

— Straszne. Wielu ludzi utonie?

TO SPRAWA LOSU, rzekł Śmierć, sięgnął do biblioteczki i wyjął ciężki słownik geograficzny. W TEJ SPRAWIE NIC NIE MOGĘ ZROBIĆ. CO TO ZA ZAPACH?

— To ja — wyjaśnił z prostotą Mort.

A TAK STAJNIA. Śmierć znieruchomiał z dłonią na grzbiecie książki. A JAK MYŚLISZ, DLACZEGO POSŁAŁEM CIĘ DO STAJNI? ZASTANÓW SIĘ DOBRZE.

Mort zawahał się. Myślał o tym w przerwach między liczeniem taczek. Nie był pewien, czy miało to poprawić koordynację wzroku i pewność ręki, nauczyć go posłuszeństwa, uświadomić wagę — w ludzkiej skali — drobnych zadań, czy może pokazać, że ludzie wielcy zaczynają od samego dołu. Żadne z tych wyjaśnień nie wydawało się całkiem prawidłowe.

— Myślę… — zaczął.

TAK?

— No więc prawdę mówiąc myślę, że to dlatego, bo brnął pan po kolana w końskim gnoju.

Śmierć przyglądał mu się przez chwilę. Mort niespokojnie przestąpił z nogi na nogę.

MASZ ABSOLUTNĄ RACJĘ, rzucił Śmierć. LOGIKA ROZUMOWANIA. REALISTYCZNE PODEJŚCIE DO ŚWIATA. BARDZO WAŻNE W TAKIM ZAWODZIE JAK NASZ.

— Tak, proszę pana. Proszę pana?

SŁUCHAM?, Śmierć zmagał się z indeksem.

— Przecież ludzie umierają bez przerwy, prawda? Miliony ludzi. Musi pan być bardzo zapracowany. Ale…

Śmierć obrzucił Morta wzrokiem, który chłopiec zaczynał już uważać za znajomy. Zaczynał od całkowitego zaskoczenia, na krótko migotał irytacją, zatrzymywał się przez moment przy zrozumieniu i wreszcie kończył lekkim pobłażaniem.

ALE?

— Zdawało mi się, że powinien pan, no, trochę częściej wyjeżdżać. Wie pan. Krążyć po ulicach. Moja babcia miała almanach i tam był pana portret z kosą i w ogóle.

ROZUMIEM. OBAWIAM SIĘ, ŻE TRUDNO TO WYTŁUMACZYĆ, CHYBA ŻE ORIENTUJESZ SIĘ WINKARNACJI PUNKTOWEJ I OGNISKOWANIU WĘZŁÓW. CHYBA SIĘ NIE ORIENTUJESZ?

— Nie sądzę.

OGÓLNIE RZECZ BIORĄC, POWINIENEM ZJAWIAĆ SIĘ OSOBIŚCIE JEDYNIE PRZY SPECJALNYCH OKAZJACH.

— Jak król — domyślił się Mort. — To znaczy, król włada nawet wtedy, kiedy robi coś innego albo śpi. O to panu chodziło?

MNIEJ WIĘCEJ, zgodził się Śmierć, zwijając mapę. A TERAZ, CHŁOPCZE, JEŚLI SKOŃCZYŁEŚ JUŻ W STAJNI, ZAJRZYJ DO ALBERTA I SPYTAJ, CZY NIE ZNAJDZIE CI JAKIEGOŚ ZAJĘCIA. GDYBYŚ CHCIAŁ, MÓGŁBYŚ WYRUSZYĆ ZE MNĄ DZIŚ WIECZOREM.

Mort kiwnął głową. Śmierć wrócił do wielkiej, oprawnej w skórę księgi, wziął pióro, przyglądał mu się przez chwilę, a potem przechylił głowę na bok i popatrzył na Morta.

POZNAŁEŚ JUŻ MOJĄ CÓRKĘ?, zapytał.

— Ee… Tak, proszę pana — odparł Mort z ręką na klamce.

TO BARDZO MIŁA DZIEWCZYNA, ALE MYŚLĘ, ŻE PRZYDAŁBY SIĘ JEJ KTOŚ WJEJ WIEKU, Z KIM MOGŁABY POROZMAWIAĆ.

— Na pewno.

NO I OCZYWIŚCIE PEWNEGO DNIA TO WSZYSTKO BĘDZIE NALEŻEĆ DO NIEJ.

Coś podobnego do małej błękitnej supernovej rozbłysło na moment w głębi jego oczodołów. Mort uświadomił sobie, że z niejakim zakłopotaniem i całkowitym brakiem doświadczenia Śmierć próbował mrugnąć.

* * *

W pejzażu, który niczego nie zawdzięczał czasowi i przestrzeni, który istniał tylko na dalekich rubieżach wielowarstwowego kosmosu znanych jedynie astrofizykom biorącym naprawdę ostre prochy, Mort spędził popołudnie pomagając Albertowi sadzić brokuły. Były czarne z odcieniem fioletowym.

— On się stara, rozumiesz — powiedział Albert, zataczając krąg kołkiem. — Tylko gdy chodzi o kolory, wyobraźnia mu nie dopisuje.

— Nie całkiem to wszystko rozumiem — wyznał Mort. — Mówił pan, że on to wszystko zrobił?

Za ogrodowym murem grunt opadał ku dolinie, potem wznosił się i przez wrzosowiska sięgał aż do łańcucha gór, ostrych jak zęby kota.

— Tak, potwierdził Albert. — Uważaj, co robisz z tą konewką.

— A co tu było wcześniej?

— Nie wiem. — Albert rozpoczął nową grządkę. — Pewno firmament To wymyślna nazwa na masę niczego. Wyznam ci szczerze, że nie jest to porządna robota. To znaczy owszem, ogród niby niczego sobie, ale góry całkiem spartaczył. Z bliska są zupełnie nieostre. Kiedyś poszedłem tam i obejrzałem je sobie.

Mort mrużąc oczy przyjrzał się najbliższym drzewom. Wyglądały całkiem realnie.

— A po co to wszystko zrobił? — zapytał.

— Wiesz, co się przytrafia chłopcom, którzy stawiają za dużo pytań? — burknął ponuro Albert Mort zastanowił się.

— Nie — powiedział w końcu. — A co?

Zapadła cisza. Po chwili starzec wyprostował się.

— Nie mam pojęcia. Prawdopodobnie uzyskują odpowiedzi i mają za swoje.

— Powiedział, że mogę dzisiaj z nim pojechać — oznajmił Mort.

— W takim razie masz szczęście — stwierdził niezbyt jasno Albert i ruszył do domu.

— Czy on naprawdę zrobił to wszystko? — spytał Mort, wlokąc się za nim.

— Tak.

— Po co?

— Chyba chciał gdzieś czuć się u siebie.

— Czy pan jest martwy, Albercie?

— Ja? A czyja wyglądam na martwego? — Staruszek parsknął, gdy Mort zaczął mu się krytycznie przyglądać. — Możesz sobie darować te spojrzenia. Jestem równie żywy jak ty. Pewnie nawet bardziej.

— Przepraszam.

— Drobiazg. — Albert otworzył kuchenne drzwi, obejrzał się i przyjrzał Mortowi najłagodniej jak potrafił. — Lepiej nie zadawaj takich pytań. To denerwuje ludzi. A teraz może odsmażymy sobie coś na kolację?

* * *

Dzwonek odezwał się, kiedy grali w domino. — Chce, żeby przygotować konia — domyślił się Albert. — Chodźmy.

Wyszli do stajni. Mort przyglądał się, jak starzec zarzuca siodło na grzbiet rumaka.

— Ma na imię Pimpuś — wyjaśnił Albert, dociągając popręg. — Trudno powiedzieć dlaczego.

Pimpuś przyjaźnie spróbował zjeść jego szalik.

Mort przypomniał sobie rycinę w almanachu swojej babci, między stronami o sadzeniu roślin i o fazach księżyca. Pokazywała, jak Śmierć, Wielki Naprawiacz Krzywd, Przybywa Po Każdego z Ludzi. Oglądał ten obrazek setki razy, kiedy uczył się czytać. Nie robiłby tak silnego wrażenia, gdyby stało się rzeczą powszechnie wiadomą, że ziejący płomieniem koń, którego dosiada widmo, nazywa się Pimpuś.

— Moim zdaniem bardziej pasowałby Sztych, Miecz albo Heban — mówił dalej Albert — Ale pan miewa swoje drobne kaprysy. Nie możesz się pewnie doczekać, co?

— Chyba nie — przyznał niepewnie Mort. — Nigdy nie widziałem Śmierci przy pracy.

— Niewielu widziało. W każdym razie nie dwukrotnie. Mort nabrał tchu.

— A ta jego córka… — zaczął.

OHO! DOBRYWIECZÓR, ALBERCIE. I TOBIE, CHŁOPCZE.

— Mort — poprawił odruchowo Mort.

Śmierć wkroczył do stajni, pochylając się lekko, by nie uderzyć o framugę. Albert skinął mu głową, jednak nie służalczo, jak zauważył Mort, ale ze zwykłej uprzejmości. Mort widział już jednego czy dwóch służących, podczas tych rzadkich okazji, kiedy ojciec zabierał go do miasteczka. Albert wcale ich nie przypominał. Zachowywał się tak, jakby dom należał do niego, a właściciel był tylko gościem — kimś, kogo trzeba tolerować niby łuszczącą się farbę albo pająki w wygódce. Śmierć znosił to, jakby on i Albert już bardzo dawno powiedzieli sobie wszystko, co należało powiedzieć, a teraz byli zadowoleni, że mogą bez kłopotów wykonywać swoje obowiązki. Mortowi przypominało to spacer w chwilę po naprawdę potężnej burzy — wszystko wyglądało świeżo, nie było niczego szczególnie nieprzyjemnego, ale czuło się, że niedawno wyładowały się potężne energie.