Выбрать главу

Iain Banks

Most

Jamesowi Hale’owi

Koma

Uwięziony w pułapce. Zmiażdżony. Ucisk ze wszystkich stron. Usidlony we wraku (trzeba się zjednoczyć z maszyną). Proszę, tylko bez ognia. Cholera. To boli. Cholerny most; z własnej winy (tak, cholerny most, w cholernie czerwonym kolorze; widzę most, widzę mężczyznę jadącego samochodem, widzę, że mężczyzna nie widzi drugiego samochodu, widzę wielką KRAKSĘ, widzę, jak mężczyzna z pogruchotanymi kośćmi krwawi; krew zabarwia most. Cóż, sam sobie winien. Kretyn). Proszę, tylko bez ognia. Krew czerwona. Czerwona krew. Widzę, że mężczyzna krwawi, widzę, jak coś wycieka z samochodu; chłodnica czerwona, krew czerwona, krew jak czerwony olej. Pompa wciąż pracuje — cholera, powiedziałem, cholera to boli — pompa nadal pracuje, a płyn wycieka na wszystkie strony. Prawdopodobnie teraz walną mnie od tyłu i dostanę za swoje, ale przynajmniej nie ma ognia, w każdym razie na razie nie ma; od jak dawna, ciekawe od jak dawna? Samochody; samochody policyjne (kanapki z dżemem) kanapka z dżemem; ja jestem dżem w kanapce samochód, jestem kanapka. Widzę, że mężczyzna krwawi. Moja wina. Módl się, by nikt poza nim (nie, nie módl się; ateisto, pamiętam, zawsze przeklinałeś [Matka: — Nie musisz się tak wyrażać], zawsze przysięgałeś, że będziesz ateistą w lisiej norze, no cóż, twój czas nadszedł, chłopcze, gdyż wyciekasz na szaroróżową jezdnię i mógłby wybuchnąć pożar, i mógłbyś i tak wykitować, i mógłby cię rąbnąć w tyłek następny samochód, jeżeli ktoś jeszcze gapi się na ten cholerny most, więc jeżeli masz zamiar zacząć się teraz modlić, wydaje się, że to dość stosowna pora, ale ocholera i coudiabła — CHRYSTE-TOBOLI! [OK; użyłem go tylko jako przekleństwo, drobiazg, mówię uczciwie; klnę się na Boga]. OK; do zobaczenia, Boże, kawał drania z ciebie, kawał drania). To im wszystko wyjaśnia, dzieciaku. Co to były za litery? MG; VS; i ja, 233FS. Ale co z…? Gdzie…? Kto…? O CHOLERA. Zapomniałem, jak się nazywam. To się już raz zdarzyło na przyjęciu; byłem narąbany i za szybko wstałem, ale tym razem jest inaczej (i jak to możliwe, że pamiętam, że wtedy zapomniałem, a teraz nie potrafię sobie przypomnieć mojego nazwiska? To wygląda poważnie. Nie podoba mi się to. Wyciągnijcie mnie z tego).

Widzę rozpadlinę w tropikalnym lesie, most z lian i rzekę głęboko w dole; duży biały kot (to ja?) sadzi susami po torach, uderzając o most; jest biały (czy to ja?), jaguar albinos, pędzący po kołyszącym się moście (Co ja widzę? Gdzie to jest? Czy w rzeczywistości to właśnie się stało?), długie gwałtowne kroki, biała śmierć (powinna być czarna, ale mam do niej negatywny stosunek, ha, ha) mknąca przez most…

Zatrzymuje się. Scena bieleje, pojawiają się w niej dziury; przepalająca się klisza (OGIEŃ!), uwięziony w bramie (jaguar w bramie?), zatrzymany, scena rozpływa się, oglądana scena rozpada się (oglądam, jak oglądana scena się rozpada); nic nie wytrzymuje zbyt dokładnego śledztwa. Został biały ekran.

Ból. Obręcz bólu na piersi. Niczym rozpalone żelazo, okrągłe piętno. Czy jestem postacią na ostemplowywanym znaczku? Kawałkiem pergaminu z wytłoczonym napisem „Z biblioteki…” (Proszę uzupełnić:

a) W.P. Boga

b) P. Natury

c) K. Darwina i Synów d)K. Marx SA

e) wszystkich wyżej wymienionych).

Ból. Biały szum, biały ból. Najpierw ucisk ze wszystkich stron, a teraz ból. Życie to wieczne urozmaicenie. Przenoszą mnie. Ruchomy człowiek; czy zostałem uwolniony? A może wybuchł pożar? Czy właśnie umieram, jestem odbielany, odcedzany? (Odsyłany z powrotem, spóźniony?) Teraz nic nie widzę. (Teraz widzę wszystko). Leżę na równinie, otoczony wysokimi górami (a może na łóżku, otoczony przez… maszyny. Ludzi? Jedne bądź drugich; jedne i drugich. (Człowieku, gdy spojrzeć na to ZNACZNIE szerzej, niczym się nie różnią. Dziwne). Kogo to obchodzi? Mnie? Cholera, może już jestem martwy. Może istnieje życie po życiu… Hmm. Może cała reszta była snem (tak, na pewno) i uświadamiam sobie (CIEMNASTACJA) — co to było?

Słyszałeś? Czy JA słyszałem?

CIEMNA STACJA. Znowu to samo. Hałas przypominający gwizd pociągu; coś, co zaraz odjedzie. Coś, co zaraz się zacznie lub skończy, albo jedno i drugie. Coś, co mnie ciemnostacjuje. Lub nie. (Ja nie wiedzieć. Ja tu być nowy. Nie pytać mnie).

Ciemna stacja.

No dobra…

Metaformoza:

Część pierwsza

Ciemna stacja, zamknięta i pusta, odbijała echem odległy, cichnący gwizd odjeżdżającego pociągu. W szarym wieczornym świetle brzmiał on wilgotnie i zimno, jak gdyby wywołujący go kłąb wypuszczanej pary przydawał mu część swoich charakterystycznych cech. Góry, pokryte ciasnym i ciemnym splotem drzew, pochłaniały dźwięk niczym gruba tkanina nasiąkająca mżawką; powracały tylko bardzo słabe echa, odbite tam, gdzie strome skały, urwiska i zbocza piargów naruszały jednolitość lasu.

Gdy gwizd ucichł, stałem przez chwilę twarzą do opuszczonej stacji, nie chcąc odwrócić się do milczącego powozu za moimi plecami. Nasłuchiwałem, usiłując uchwycić ostatni ślad odgłosu pracowitej lokomotywy, gdy zjeżdżała w stromą dolinę; chciałem usłyszeć jej zdyszany oddech, pracowity brzęk jej poruszanych tłokami serc, terkotanie zaworów i suwaków. Jednak, choć żaden inny dźwięk nie mącił nieruchomego powietrza doliny, nie słyszałem ani pociągu, ani lokomotywy; odjechały. Nade mną, na tle zachmurzonego nieba, rysowały się stromo opadające dachy i szerokie kominy stacji, czarne na szarym. Kilka smug pary bądź dymu, powoli rozwiewających się w wilgotnym i zimnym powietrzu doliny, wisiało nad czarnymi dachówkami i pociemniałymi od sadzy cegłami. Odór spalonego węgla i zatęchły zapach pary wydawały się lgnąć do mojego ubrania.

Odwróciłem się, by spojrzeć na powóz. Pomalowany na czarno, pogrzebowy; był zapieczętowany, zamknięty od zewnątrz na kłódkę i opasany grubymi skórzanymi rzemieniami. Zaprzężone doń dwie nerwowe klacze ciężko przestępowały z nogi na nogę na zasłanej liśćmi drodze prowadzącej ze stacji, potrząsając ciemnymi łbami. Ich uprzęże pobrzękiwały i dzwoniły, a z rozchylonych nozdrzy wydobywały się kłęby pary; końska imitacja pociągu, który przed chwilą odjechał.

Przyjrzałem się przesłoniętym żaluzjami oknom i zamkniętym na kłódkę drzwiom, sprawdzając napięte rzemienie i ciągnąc za metalowe klamki, a następnie wspiąłem się na kozioł i chwyciłem lejce. Utkwiłem wzrok w wąskim trakcie prowadzącym do lasu. Sięgnąłem po bat, zawahałem się, po czym odłożyłem go, nie chcąc zakłócać ciszy panującej w dolinie. Chwyciłem za drewnianą dźwignię hamulca. W wyniku dziwnego odwrócenia procesów fizjologicznych moje ręce były wilgotne, a usta suche. Powóz trząsł się, prawdopodobnie pod wpływem niespokojnych szarpnięć koni.

Niebo nad nami było matowe, szare i jednolite. Równa warstwa chmur zasłoniła tuż nad linią drzew otaczające mnie wyższe szczyty; ich poszarpane wierzchołki i ostre grzbiety zostały wyrównane przez delikatną, lgnącą do nich mgłę. Światło nie dawało cienia, było zupełnie mętne. Wyciągnąłem zegarek i zdałem sobie sprawę, że nawet gdyby wszystko dobrze poszło, nie zdołam zakończyć mojej podróży w biały dzień. Poklepałem się po kieszeni zawierającej krzesiwo i hubkę. Powóz znowu się zakołysał; konie tupały i ruszały się nerwowo, wykręcając szyje i łypiąc białkami oczu.

Nie mogłem dłużej zwlekać. Zwolniłem hamulec i ponagliłem parę klaczy, puszczając je kłusem. Powóz chwiał się, skrzypiał i turkotał ciężko na porytej koleinami drodze, oddalając się od mrocznej stacji ku jeszcze mroczniejszemu lasowi.