Выбрать главу

Wygląda na to, że przyjechaliśmy na miejsce okropnej katastrofy; w wielkiej, zawalonej gruzem sali przed nami ogień liże leżące wiązary, splątane rury i belki, zawalone mury i zwisające kable; ludzie w uniformach biegają z wężami strażackimi, noszami i trudnymi do zidentyfikowania elementami sprzętu do gaszenia. Nad wszystkim wisi wielki całun dymu. Zgiełk brzęczących alarmów i klaksonów, eksplozji i wykrzykiwanych przez tuby rozkazów jest przerażający nawet dla uszu lekko ogłuszonych przez dzwon, który oznajmił nasz przyjazd. Co się tu stało?

— Odnoszę wrażenie, proszę pana — wykrztusza z siebie stary windziarz — że z tej strony niezbyt przypomina to bibliotekę, prawda?

— Prawda — przyznaję, obserwując, jak tuzin mężczyzn toczy jakąś wielką pompę po usianej gruzem podłodze.

— Jest pan całkowicie pewien, że to właściwe piętro? Windziarz sprawdza wskaźnik pięter, uderzając w tarczę artretyczną pięścią.

— Bardziej być nie mogę, proszę pana.

Wygrzebuje z kieszeni okulary i znowu zerka na wskaźnik. Eksplozja wśród szczątków rur i wiązarow wzbija w górę kłąb czarnego dymu i iskier; strażacy znajdujący się nieopodal rzucają się na posadzkę. Jakiś mężczyzna w wysokim kasku i jasnożółtym uniformie spostrzega nas i macha tubą. Przechodzi nad ciałami na noszach i zbliża się do nas.

— Hej, wy tam! — krzyczy. — Co u licha tutaj robicie? Szabrownicy? Wampiry? Co? Wynoście się stąd natychmiast!

— Szukam Trzeciego Archiwum Miejskiego i Biblioteki Dokumentów Historycznych — wyjaśniam spokojnie.

Strażak macha tubą w stronę rozgardiaszu za swoimi plecami.

— My też, idioto! A teraz wypierdakaj!

Dźga tubą w kierunku mojej piersi i odchodzi jak burza, potykając się o jedno z ciał na noszach, a potem podbiega do mężczyzn manewrujących olbrzymią pompą, by nimi kierować. Patrzymy na siebie ze starym windziarzem. Zamyka drzwi.

— Ordynarny dupek, co?

— Rzeczywiście sprawiał wrażenie trochę zdenerwowanego.

— Na pomost kolejowy, proszę pana?

— Hm? Och, tak, proszę.

Gdy zjeżdżamy, znowu kurczowo trzymam się stukoczącej mosiężnej poręczy.

— Ciekawe, co się stało z biblioteką? Staruszek wzrusza ramionami.

— Bóg jeden wie, proszę pana. Na tych wyższych poziomach wydarzają się różne dziwne rzeczy. Część z tych, które widziałem… — Kręci głową, gwiżdże przez zęby. — Zdziwiłby się szanowny pan.

— Tak — przyznaję ponuro — pewnie tak.

Po południu w klubie rackets wygrywam jeden mecz, przegrywam drugi. Samoloty i ich dziwne sygnały są jedynym tematem rozmów; większość ludzi w klubie — wszyscy bez wyjątku będący przedstawicielami wolnych zawodów i urzędnikami — uważają ów przelot za niczym nie usprawiedliwioną zniewagę, z którą Coś Trzeba Zrobić. Pytam dziennikarza prasowego, czy słyszał o strasznym pożarze na poziomie, na którym powinna się znajdować Trzecia Biblioteka Miejska, ale on nie słyszał nawet o samej bibliotece. Sprawdzi to.

Potem dzwonię do Działu Napraw i Konserwacji i mówię im o telewizorze oraz telefonie. Jem w klubie, a wieczorem idę do teatru; banalny spektakl o córce sygnalisty zakochanej w turyście, który — jak się okazuje — jest synem dyrektora kolei, jest zaręczony i chce się po raz ostatni zabawić. Wychodzę po drugim akcie.

W domu, gdy się rozbieram, z kieszeni płaszcza wypada zgnieciony kawałek kartki. To poplamiony schemat, który narysowała dla mnie recepcjonistka, żeby mi pokazać drogę do biura doktora Joyce’a. Wygląda następująco:

Wpatruję się weń, czując nieokreślony niepokój. W głowie mi się kręci, mam wrażenie, że pokój się przewraca, jak gdybym nadal przebywał w rozpadającej się windzie w kształcie L ze starym windziarzem wykonującym kolejny nieprzewidziany i niebezpieczny manewr w szybie. Przez moment czuję, że moje myśli telepią się, mieszają jak sygnały dymne ciągnące się za eskadrą samolotów tego rana (i przez chwilę, oszołomiony, chwiejąc się, mam wrażenie, że sam jestem mętny i bezpostaciowy, niczym coś chaotycznego i amorficznego, jak mgły, które snują się wśród sękatej gmatwaniny elementów wysokiego mostu, niczym pot pokrywając warstwy starej farby na jego dźwigarach i belkach).

Dzwoni telefon, wyrywając mnie z tej dziwnej chwili zadumy; podnoszę słuchawkę, by usłyszeć te same niezwykłe sygnały po drugiej stronie linii.

— Halo? Halo? — mówię. Żadnej reakcji.

Odkładam słuchawkę. Telefon znowu dzwoni i znowu dzieje się to samo. Tym razem nie kładę słuchawki na widełki; zakrywam ją poduszką. Nawet nie próbuję włączać telewizora — wiem, co zobaczę.

Gdy ruszam ku łóżku, uświadamiam sobie, że wciąż trzymam w dłoni kawałek papieru. Wrzucam go do pojemnika na śmieci.

Część trzecia

Za mną leży pustynia, przede mną morze. Złocista i niebieskie — spotykają się jak konkurencyjne tryby czasu. Jedno poruszało się gwałtownie, iskrząc się w dolinach i na grzbietach, buchając bielą i opadając, uderzając w piaszczysty szelf, i ten pływ niczym oddech… Druga przemieszczała się wolniej, lecz równie pewnie; wysokie, nacierające fale piasku nanoszone na nieużytki czeszącą ręką niewidocznego wiatru.

Między tą dwójką, na wpół zatopioną przez siebie, zrujnowane miasto.

Wytarte zarówno przez piasek, jak i wodę, złapane niczym coś miękkiego między dwa zazębiające się żelazne koła, kamienne miasto poddane siłom wiatru.

Byłem sam. Szedłem w skwarze południa — biała zjawa przepływająca przez poprzewracane resztki roztrzaskanych budowli. Mój cień znajdował się u moich stóp, pode mną; niewidzialny.

Różowoczerwone płyty były nierówne i poprzekrzywiane. Większość ulic znikła, dawno temu przysypana miękkimi pełzającymi piaskami. Rozbite łuki, zwalone nadproża i ściany zaścielały piaskowe zbocza; na żłobkowanym jak muszla brzegu morza kolejne kamienne bloki, omiatane przez fale, łamały ich nadchodzące linie. Trochę dalej w głąb morza z wody wyrastały przechylone wieże oraz fragment łuku, oblizywane przez fale, niczym kości topielca.

Na wygładzonych kamieniach nad pustymi drzwiami i wypełnionymi piaskiem oknami zobaczyłem fryzy z postaciami i symbolami. Przyjrzałem się uważnie tym na wpół czytelnym obrazom, próbując je odszyfrować. Nawiewany przez wiatr piasek ścierał części ścian i belek, aż w końcu grubość kamienia stała się mniejsza od głębokości wyrytych symboli; niebieskie niebo przeświecało przez krwistoczerwoną skałę.

— Znam to miejsce — powiedziałem do siebie. — Znam was — doda łem do milczących szczątków.

W pewnym oddaleniu od ruin miasta stał wielki posąg. Mężczyzna, którego przedstawiał, o krępym tułowiu i z głową chyba trzy lub nawet cztery razy większą od naturalnej, stał ukośnie do linii łączącej obmywaną falami plażę z centrum milczących ruin. Ramiona posągu odpadły lub zostały odłupane dawno temu, a ich kikuty zagłaskane przez wiatr i piasek. Wygląd jednej strony potężnego ciała i głowy wskazywał na długotrwałe działanie oczyszczającego wiatru, ale z przodu i z drugiej strony szczegóły postaci były nadal widoczne; nagi tors, duży brzuch, pierś obwieszona łańcuchami, klejnotami i grubymi jak lina naszyjnikami, wielka głowa — łysa, lecz zwieńczona koroną, ucho rozciągnięte przez kolczyki, nos nabity ozdobnymi ćwiekami. Na tej zniszczonej przez czas twarzy malował się wyraz, którego — podobnie jak wyrytych symboli — nie potrafiłem określić; może okrucieństwo, może gorycz, a może bezlitosne lekceważenie wszystkiego z wyjątkiem piasku i wiatru.

— Mock? Mocca?