Gdy wychodzę, policjant wprowadza pana Berkeleya. Panu Berkeleyowi pachnie z ust naftaliną. Mogę tylko przypuszczać, że wydaje mu się, iż jest teraz komodą.
Idę Keithing Road przez kłębiącą się chmurę, w której pogrążył się most. Ulice i przejście stały się tunelami we mgle; światła sklepów i kawiarń rzucają zamazaną poświatę na ludzi wyłaniających się z mgieł niczym zjawy.
Pode mną słychać pociągi; co pewien czas gęsty kłąb ich dymu wylatuje z pomostu kolejowego jak kłak zakrzepłej mgły: Lokomotywy wyją jak zabłąkane dusze przeciągłym, udręczonym głosem, który nie sposób interpretować inaczej niż w kategoriach ludzkiego umysłu; być może gwizdki zostały tak skonstruowane, by poruszać zwierzęcą strunę. Z niewidocznej rzeki płynącej paręset metrów niżej, w jeszcze bardziej przeciągłych i basowych chórach żałosnego ostrzeżenia dolatuje buczenie rogów mgłowych, jak gdyby każde miejsce, z którego rozbrzmiewają, stało się już sceną morskiej katastrofy, a rogi umieszczono w nim po to, by opłakiwały dawno potopionych marynarzy.
Z mgły wypada w szaleńczym pędzie jakaś riksza, zapowiadana przez piszczące klaksony w pneumatycznych obcasach rikszarza; dziewczynka z zapałkami usuwa się z drogi. Odwracam się i dostrzegam w ciemnym wnętrzu kabiny z wikliny i sukna białą twarz w oprawie ciemnych włosów. Przemyka obok mnie (mógłbym przysiąc, że pasażer odwzajemnił moje spojrzenie), rozświetlając mgłę przyćmionym światłem czerwonej lampy z tyłu. Rozlega się krzyk, a następnie od przodu — gdy słabe światło okrywa się mgiełką i znika — piskliwy dźwięk zwalniających i zatrzymujących się klaksonów w obcasach. Idę dalej i doganiam nieruchomą rikszę. Biała twarz, na pozór jarząca się we mgle, wygląda spod baldachimu.
— Panie Orr!
— Panna Arrol.
— Cóż za niespodzianka. Chyba jadę w tym samym kierunku.
— Na złamanie karku.
Stoję obok dwukołowego pojazdu; chłopak stojący między uchwytami przypatruje mi się, ciężko dysząc. Jego spocone czoło lśni w rozproszonym świetle ulicznej latarni. Abberlaine Arrol wydaje się zarumieniona, z bliska jej biała twarz jest niemal różowa. Widząc, że wyraźne zmarszczki pod jej oczyma nie zniknęły, czuję dziwną radość; może są trwałe. A może spędziła następną noc wesoło się bawiąc i teraz po prostu wraca do domu… Ale nie; ludzie mają poranny wygląd i samopoczucie oraz wieczorny, a córka Głównego Inżyniera Arrola bez wątpienia emanuje świeżością.
— Mogę pana podrzucić?
— Samo pani pojawienie się podniosło mnie już na duchu — odpowiadam i wykonuję skróconą wersję jednego z jej przesadnych ukłonów. Abberlaine wybucha gardłowym śmiechem, jakim zazwyczaj śmieją się mężczyźni. Rikszarz przygląda się nam z wyrazem poirytowania na twarzy. Wyjmuje zza pasa liczydło i z hałaśliwą ostentacją zaczyna klekotać jego koralikami.
— Galant z pana, panie Orr — mówi panna Arrol, kiwając głową. — Moja propozycja jest aktualna. Może jednak wolałby pan siedzieć?
Rozbroiła mnie.
— Z rozkoszą.
Wchodzę do lekkiego pojazdu. Panna Arrol, w wysokich butach, spódnicy do jazdy na rowerze i ciemnym, grubym żakiecie, przesuwa się na siedzeniu, robiąc mi miejsce. Rikszarz głośno cmoka i zaczyna z podnieceniem mówić i gestykulować. Abberlaine Arrol odpowiada w tym samym potoczystym języku i podobną gestykulacją. Chłopak z następnym głośnym cmoknięciem puszcza uchwyty rikszy i wkracza do kawiarni po drugiej stronie pokrytej drewnem drogi.
— Poszedł po drugiego chłopaka — wyjaśnia panna Arrol. — Utrzymanie prędkości warte jest dodatkowego rikszarza.
— Czy w tej mgle to bezpieczne?
Czuję ciepło przenikające przez mój płaszcz z małej wyściełanej ławki pode mną.
— Jasne, że nie — odpowiada, prychając wyzywająco. Mruży oczy, w tym świetle bardziej zielone niż szare, i krzywi usta. — To połowa za bawy.
Chłopiec wraca z jeszcze jednym rikszarzem, każdy łapie za jeden uchwyt i z nagłym szarpnięciem zostajemy uniesieni we mgłę.
— Spacer dla zdrowia, panie Orr?
— Nie, wracam z wizyty u mojego lekarza.
— Jak postępuje terapia?
— Nierówno. Mój lekarz chce mnie teraz poddawać hipnozie. Zaczynam się zastanawiać, czy jest jakiś pożytek z mojego leczenia, o ile w ogóle można to nazwać leczeniem.
Gdy mówię, panna Arrol patrzy mi na usta — to przyjemne, ale dziwnie niepokojące przeżycie. Teraz uśmiecha się szeroko i patrzy przed siebie, na biegnących z wysiłkiem chłopców, przedzierających się przez nękaną światłami mgłę, rozpraszających ludzi na obie strony.
— Musi pan wierzyć — mówi panna Arrol.
— Hmm — odpowiadam, także obserwując przez chwilę naszą karkołomną jazdę przez szarą chmurę. — Już raczej byłbym skłonny przeprowadzić własne badania.
— Własne?
— Tak. Zapewne nie słyszała pani nigdy o Trzecim Archiwum Miejskim i Bibliotece Materiałów Historycznych, prawda?
Kręci głową.
— Niestety nie.
Rozlega się krzyk rikszarzy; o centymetry omijamy jakiegoś staruszka na środku jezdni. Gdy riksza przechyla się, na moment zostaję przyciśnięty do panny Arrol.
— Większość ludzi chyba nie słyszała o bibliotece, a ci, którzy sły szeli, nie potrafią jej znaleźć.
Panna Arrol wzrusza ramionami, wpatrując się zmrużonymi oczyma we mgłę.
— Takie rzeczy się zdarzają — stwierdza rzeczowo. Przenosi spojrzenie z powrotem na mnie i pyta: — Czy to jest granica pana badań?
— Nie, chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o Królestwie i Mieście, o tym, co znajduje się za mostem… — Urywam i szukam śladu reakcji na jej twarzy, ale Abberlaine wydaje się koncentrować na mgle i drodze przed nami, mówię więc dalej: — …ale to prawdopodobnie wymagałoby ode mnie podróżowania, a moje możliwości w tym względzie są dość ograniczone.
Panna Arrol odwraca się do mnie i mówi:
— No cóż, ja trochę podróżowałam. Może…
— Z drogi! — wrzeszczy nasz pierwszy rikszarz; oboje spoglądamy przed siebie. Na wprost nas widać lektykę zaparkowaną w poprzek drewnianej jezdni wąskiej ulicy. Dwaj mężczyźni trzymają jedną z jej złamanych żerdzi; gdy nasi chłopcy próbują hamować, zapierając się obcasami, tamci rzucają się w bok, ale jesteśmy za blisko: nkszarze skręcają gwałtownie i nasz pojazd niebezpiecznie się przechyla. Panna Arrol zarzuca mi rękę na pierś — ja gapię się kretyńsko przed siebie — gdy riksza wpada w poślizg i trzeszcząc i piszcząc gwałtownie, uderza w bok lektyki. Wstrząs rzuca Abberlaine na mnie, uderzam głową w ściankę wspierającą dach rikszy. Coś rozżarza się na chwilę we mgle, a potem ga śnie.
— Panie Orr, panie Orr? Panie Orr?
Otwieram oczy. Leżę na ziemi. Jest bardzo szaro i dziwnie, wokół tłoczą się patrzący na mnie ludzie. Młoda kobieta ze zmarszczkami wokół oczu i długimi ciemnymi włosami stoi obok.
— Panie Orr.
Słyszę dźwięk silników samolotowych. Słyszę ich wzmagający się warkot, gdy przelatują przez mgłę sunącą ku morzu. Leżę i słucham, zastanawiając się (zniechęcony, nie będąc w stanie tego określić), w którą stronę lecą (to wydaje mi się ważne).
— Panie Orr?
Hałaśliwy odgłos silników cichnie. Czekam, aż z ledwie przesuwającej się mgły wyłonią się ciemne plamy ich bezcelowych sygnałów.
— Panie Orr?