Выбрать главу

…do diabła, panowie, posłuchajcie. Nie musicie wysłuchiwać opowieści o moich problemach (a ja na pewno nie chcę wysłuchiwać o waszych), może wienc przedstawię tu mojego pszyjaciela; mój stary kumpel, pszyjaciel, szyjaciel z dalekiej podróży niechcecie dać mu…

Stolica widmo

…spokojny chłopak. Jak już mówiłem, razem z tym facetem wracamy z dalekiej podróży i chcę mu dać prawdziwe

Stolica widmo. Prawdziwe miasto…

OK OK mów dalej do kurwy nendzy

…sukinsynu.

Stolica widmo. Prawdziwe miasto z rozmaitych rodzajów kamienia, wielkie, szare miejsce pełne uliczek i kapliczek, na przemian stare, nowe i uroczyste, pomiędzy rzeką a wzgórzami z własną kamienną mównicą, ten zamrożony przepływ, ten spękany czop antycznej materii, który go tak fascynował. Ostatecznie zamieszkał przy Sciennes Road, nie znając tego miejsca — po prostu spodobała mu się nazwa. Mieszkanie miało dogodne położenie zarówno względem Uniwersytetu, jak i względem Instytutu; gdyby przycisnął twarz do okna swojego zimnego, wysokiego pokoju, nad krytymi łupkiem dachami i dymami miasta mógłby zobaczyć skraj Crags, szarobrązowych sfałdowań terenu.

Nigdy nie zapomniał atmosfery tego pierwszego roku, poczucia wolności, jakie dawała mu samodzielność. Po raz pierwszy miał swój własny pokój, pieniądze na swoje wydatki, swoje jedzenie i miejsca, w które mógł chodzić, oraz decyzje, które mógł podejmować; było to fantastyczne, wspaniałe.

Jego dom rodzinny znajdował się na zachodzie kraju, w jego przemysłowym sercu, które już niedomagało, pokrywało się tanim tłuszczem, spragnione energii, zatykające się, napełniające tężejącą krwią, zagrożone. Tam właśnie mieszkali — on, mama i tato oraz bracia i siostry, w obrzuconym żwirem domu, na osiedlu u stóp niskich wzgórz, z kominami zwieńczonymi sztandarami dymu i pary widocznymi nad warsztatami kolejowymi, w których pracował jego ojciec.

Ojciec hodował gołębie w gołębniku na odłogach. Na kawałku nieużytków znajdował się ponad tuzin gołębników — wszystkie wysokie, bezkształtne i zbudowane bez ładu i składu z blachy falistej pomalowanej na czarno matową farbą. Latem, gdy chodził tam pomagać ojcu lub patrzeć na łagodnie gruchające ptaki, gołębnik był bardzo nagrzany, a jego wypełnione pierzem i upstrzone odchodami klatki wyglądały jak mroczne zaświaty o intensywnej woni.

W szkole dobrze sobie radził, choć mówiono oczywiście, że mógłby spisywać się lepiej. Został prymusem z historii, gdyż tak postanowił; to mu wystarczało. Wyższy bieg wrzucał, jeżeli musiał. Tymczasem bawił się, czytał i oglądał telewizję.

Ojciec odniósł obrażenia w pracy i po wypadku leżał w łóżku przez półtora roku; matka zatrudniła się w fabryce papierosów (jego siostry i bracia byli wystarczająco dorośli, by zatroszczyć się o siebie). Ojciec powrócił do zdrowia, znowu stając się tym samym człowiekiem — może tylko trochę bardziej skorym do gniewu — a matka pracowała na pół etatu, dopóki wiele lat później nie pozbyto się jej w ramach redukcji.

Lubił swojego tatę, dopóki nie zaczął się go trochę wstydzić, jako że zaczął się wstydzić całej swojej rodziny. Ojciec żył od meczu do meczu i od wypłaty do wypłaty; miał stare płyty Harry’ego Laudera i kilku szkockich orkiestr dętych, potrafił też wyrecytować z pamięci około pięćdziesięciu najbardziej znanych wierszy Burnsa. Był oczywiście la-burzystą, wiernym do grobowej deski, nie uznającym zdrady, partactwa i kłamstw. Twierdził, że nigdy świadomie nie wypił więcej niż ćwierć kwarty w towarzystwie torysa, może z wyjątkiem paru oberżystów, których dla dobra sprawy socjalizmu uznawał raczej za konserwatystów (bądź za liberałów, którzy jego zdaniem byli uczciwi; sprowadzeni na manowce, lecz stosunkowo nieszkodliwi). Przeciwieństwo kobieciarza; człowiek, który nigdy nie unikał bójek ani nie zostawiał kolegi w potrzebie, człowiek, który zawsze nagradzał gola owacją, a faul gwizdem, i zawsze opróżniał kufel do dna.

W porównaniu z ojcem mama zawsze wyglądała jak cień. Była przy nim, gdy jej potrzebował, by prać mu ubrania, czesać włosy, kupować wszystko i tulić, gdy otarł sobie skórę na kolanie, nigdy jednak nie dowiedział się, jakim jest człowiekiem.

Z siostrami i braćmi żył w zgodzie, ale wszyscy oni byli od niego znacznie starsi (dopiero po latach odkrył, że przyszedł na świat „przez pomyłkę”) i gdy osiągnął wiek, w którym zaczęli go naprawdę interesować, sprawiali już wrażenie dorosłych. Tolerowali go, psuli i pastwili się nad nim na przemian, w zależności od swego widzimisię; uważał się za ciężko pokrzywdzonego i zazdrościł chłopcom z mniej licznych rodzin, ale z czasem zrozumiał, że częściej go psuto i mu pobłażano, niż nękano i czyniono kozłem ofiarnym. Był dzieckiem także dla nich, a zarazem kimś szczególnym. Zawsze wpadali w zachwyt, gdy odpowiadał na pytania zadawane w teleturniejach przed ich uczestnikami, i byli dumni — a także trochę zdziwieni — z faktu, że każdego tygodnia czytał dwie lub trzy książki z biblioteki. Oni także — podobnie jak rodzice — uśmiechali się przez chwilę, a potem długo marszczyli czoło, gdy widzieli jego stopnie, ignorując dost. i bdb. i uderzając palcami w ndst. z R — Religii (Boże, jaki miał mętlik w głowie przez lata, ponieważ ojciec aprobował ateizm, ale nie aprobował złych stopni z jakiegokolwiek przedmiotu) oraz WF (nienawidził — z wzajemnością — nauczyciela gimnastyki).

Ich drogi się rozeszły; dziewczyny powychodziły za mąż, Sammy trafił do wojska, Jimmy wyemigrował… Chyba najlepiej powiodło się Morąg, która wyszła za kierownika sprzedaży sprzętu biurowego z Bears-den. Z biegiem lat coraz bardziej tracił z nimi wszystkimi kontakt, lecz nigdy nie zapomniał uczucia spokojnej, pełnej szacunku niemal dumy przenikającej ich gratulacje — przesyłane pocztą, telefonicznie lub przekazywane osobiście — gdy został przyjęty na uniwersytet, choć wszystkich zaskoczył fakt, że wolał studiować geologię niż anglistykę bądź historię.

Jednak tamtego roku to wielkie miasto było dla niego wszystkim. Centrum zachodnie, Glasgow i jego najistotniejsze obszary, zawsze zbyt bliskie mu, wzbudzające zbyt wiele wspomnień, wymieszanych od czasów dzieciństwa i odwiedzin u cioć i babć; było jego częścią, częścią jego przeszłości. Stara stolica, miasto starego Edwina, Edynburg; dla niego był to inny kraj, nowe cudowne miejsce; Eden w rozkwicie, Eden przed upadkiem, Eden przed od dawna upragnioną ucieczką od skomplikowanych ograniczeń dziewiczości.

Powietrze było tu inne, mimo że od domu dzieliło go zaledwie pięćdziesiąt mil; dni wydawały się lśnić — przynajmniej owej pierwszej jesieni — i nawet wiatry i mgły były czymś, na co zawsze czekał, obnażaniem i okrywaniem na przemian, którym poddawał się z radosną próżnością, jak gdyby wszystko to stworzono właśnie dla niego.

Ilekroć mógł, odkrywał tajemnice tego miasta — spacerując, jeżdżąc autobusami, wspinając się na wzgórza i schodząc po schodach, bez przerwy obserwując i patrząc, oglądając jego bruki, poznając rozplanowanie i architekturę z całą radością nowego właściciela dokonującego inspekcji swych ziem. Mrużąc oczy przed wiatrem od Morza Północnego, stawał na wulkanicznych skalach i spoglądał na wymiecione przestrzenie miasta; torował sobie drogę przez zasłony zacinającego deszczu, przemierzając pieszo stare doki i nadbrzeżną esplanadę, błąkał się wśród głazów narzutowych Starego Miasta, kroczył po będących wytworem czystej geometrii ulicach Nowego, błądził w milczącej mgle pod Dean Bridge i odkrywał wieś w obrębie miasta w wówczas jeszcze nieosobliwym stanie zniszczenia, a w rozświetlone słońcem soboty przeznaczone na robienie zakupów przechadzał się słynną, pełną zaaferowanych ludzi główną ulicą, szczerząc zęby w uśmiechu do zakorzenionego w skale zamku i królewskiego orszaku kolegiów i urzędów, inkrustowanych blanków budynków wzdłuż bazaltowego grzbietu wzgórza.