Выбрать главу

— Tak, miałem… miałem zamiar panią zapytać, jak daleko pani podróżowała.

Abberlaine Arrol dodaje do swego szkicu parę małych kółek i łuków.

— Chyba do uniwersytetu — odpowiada, szybko nanosząc parę krzyżujących się linii na papier. — Około… — wzrusza ramionami — stu pięćdziesięciu… dwustu segmentów stąd. W kierunku Miasta.

— Ale… lądu pani stamtąd nie widziała, prawda?

— Ląd, panie Orr — odpowiada, rzucając mi spojrzenie. — Ależ jest pan ambitny. Nie, nie widziałam lądu, jeśli nie liczyć zwykłych wysepek.

— Sądzi więc pani, że nie ma żadnego Królestwa ani żadnego Miasta?

— Och, mam wrażenie, że gdzieś tam istnieją. Następne linie.

— Nigdy nie chciała ich pani zobaczyć?

— Nie mogę powiedzieć, że chciałam, przynajmniej odkąd przeszła mi ochota, by zostać maszynistą pociągu.

Cieniuje fragmenty szkicu. Widzę ciąg tworzących sklepienie iksów, sugerujących obecność osłoniętych chmurami szczytów. Abberlaine rysuje szybko. Parę pasm włosów, które wymknęły się spod czapki, skręca się na śmietankowej powierzchni jej bladego i szczupłego karku niczym zawiłe litery jakiegoś nieznanego pisma.

— Kiedyś znałam pewnego dość sędziwego inżyniera, który uważał, że w rzeczywistości wcale nie żyjemy na moście, lecz na wielkiej skale pośrodku pustyni nie do przebycia.

— Hmm — waham się, niepewny, jak potraktować jej słowa. — Być może most jest czymś innym dla każdego z nas. A co pani widzi?

— To samo co pan — odpowiada, odwracając się na chwilę do mnie. — Cholernie duży most. Co pana zdaniem tu rysuję?

Odwraca się z powrotem. Uśmiecham się i mówię:

— Och, tak na oko odrobinę mniej niż sążeń. Słyszę, jak się śmieje.

— A pan, panie Orr?

— Moje wnioski.

Tą uwagą zdobywam jeden z jej olśniewających uśmiechów. Panna Arrol powraca na chwilę do rysowania, po czym na moment z roztargnieniem unosi wzrok.

— Wie pan, czego mi najbardziej brakuje, odkąd opuściłam uniwersytet?

— Czego?

— Możliwości dokładnego oglądania gwiazd. — Kiwa głową, sprawiając wrażenie pogrążonej w zadumie. — Tutaj jest zbyt dużo światła, by dokładnie zobaczyć gwiazdy, chyba że wypłynie się w morze. Uniwersytet tkwił wśród farm i nocą było tam zupełnie ciemno.

— Farm?

— No wie pan, miejsc, gdzie uprawia się rośliny i hoduje zwierzęta — wyjaśnia i cofa się z założonymi rękami od swojego dzieła.

— Rozumiem.

Nie przyszło mi do głowy, że inne części mostu mogły zostać oddane pod uprawę; przypuszczalnie nie było to trudne. Prowadzenie gospodarstw rolnych na różnych poziomach mogło wymagać wiatrochro-nów, a lepszym środowiskiem uprawnym byłaby raczej woda niż gleba, ale istniała taka możliwość.

A zatem most mógł być całkowicie samowystarczalny żywnościowo. Moje wyobrażenie, że jego długość jest ograniczona czasem, którego pośpieszny pociąg towarowy potrzebowałby na dostarczenie każdego dnia świeżych produktów, okazało się błędne. Most może mieć dowolną długość.

Abberlaine Arrol zapala cienkie cygaro. Obutą stopą stuka w metalowy pomost. Odwraca się do mnie, znowu zakładając ręce pod zarysem osłoniętych bluzką i żakietem piersi; jej spódnica z grubego kosztownego sukna kołysze się i z powrotem nieruchomieje. Przez aromatyczny dym cygara przebija cień zapachu delikatnych perfum.

— No i jak, panie Orr?

Oglądam skończony rysunek.

Naszkicowała na nim, a potem zmieniła rozległą platformę stacji rozrządowej; linie i tory wyglądają niczym pnącza w dżungli, opadłe na jej podłoże. Pociągi to groteskowe, zdeformowane stworzenia przypominające olbrzymie larwy lub butwiejące pnie drzew; dźwigary i rury nad nimi stają się gałęziami i konarami i znikają w dymie wznoszącym się z poszycia dżungli; ogromny, piekielny las. Jedna lokomotywa przeistoczyła się w stające dęba monstrum, warczącą ognistą jaszczurkę. Mały, przerażony mężczyzna ucieka przed nią, jego ledwie widoczną twarz wykrzywia okrzyk przerażenia.

— Obrazowy — mówię po chwili namysłu. Abberlaine śmieje się niefrasobliwie.

— Nie podoba się panu.

— Mam chyba zbyt przyziemne upodobania. Ale perfekcja wykonania robi wrażenie.

— Wiem o tym — odpowiada panna Arrol. Jej głos jest piskliwy, a mina trochę smutna. Żałuję, że szkic nie podoba mi się bardziej.

Jakąż jednak zdolność wyrażania uczuć posiadają szarozielone oczy Abberlaine Arrol! Spoglądają na mnie teraz niemal ze współczuciem. Wydaje mi się, że bardzo lubię tę młodą damę.

— Narysowałam to dla pana — wyjaśnia. Sięga do swojego tornistra, wyjmuje szmatkę i zaczyna czyścić dłonie.

— Naprawdę? — Jestem bardzo zadowolony. — Dziękuję. Panna Arrol zdejmuje rysunek ze sztalug i zwija go w rulon.

— Pozwalam panu uczynić z nim, co się panu podoba — oświadcza z wymuszonym uśmiechem. — Niech pan zrobi z niego papierowy samolot.

— Nie ma mowy — odpowiadam, gdy mi go wręcza. Czuję się tak, jakbym właśnie otrzymał dyplom. Każę go oprawić i powieszę w moim mieszkaniu. Odkąd wiem, że został narysowany dla mnie, podoba mi się o wiele bardziej.

Odjazdy Abberlaine Arrol wywołują moje rozbawienie. Tym razem zabiera ją wagon techniczny: oryginalny, elegancko przeszklony i wyłożony boazerią wagon pełen skomplikowanych, lecz archaicznych przyrządów, wszystko z jasnego mosiądzu, brzęczących regulatorów balansowych oraz rolek papieru przesuwającego się pod pisakami. Staje z sykiem i grzechotaniem, otwierają się harmonijkowe drzwi i młody strażnik salutuje pannie Arrol, która wybiera si ę na lunch ze swoim ojcem. Ja dzierżę sztalugi, otrzymawszy polecenie odniesienia ich z powrotem do zajezdni. Tornister Abberlaine pęcznieje od zwiniętych w rulony rysunków kreskowych — zleconej pracy, którą w rzeczywistości przyjechała tu wykonać i którą się zajmowała, nie przerywając rozmowy ze mną, od chwili ukończenia mojego szkicu. Stawia stopę na wysokim stopniu wagonu i wyciąga do mnie dłoń.

— Dziękuję panu za pomoc.

— A ja dziękuję za rysunek.

Chwytam jej rękę. Między cholewką buta panny Arrol a rąbkiem spódnicy po raz pierwszy ukazuje się pończocha; z drobnej, lecz niewątpliwie rybackiej sieci.

Skupiam uwagę na jej oczach. Dostrzegam w nich rozbawienie.

— Mam nadzieję, że znowu panią zobaczę.

Patrzę na te śliczne worki pod szarozielonymi oczami. To faktycznie sieć rybacka; znowu zostałem złowiony. Panna Arrol ściska moją rękę. Robi mi się słabo od absurdalnej euforii.

— No cóż, panie Orr, jeśli potrafię zdobyć się na odwagę, być może pozwolę się zaprosić na kolację.

— Zrobiłbym to… z największą przyjemnością. Mam wielką nadzieję, że w najbliższej przyszłości odkryje pani w sobie niewyczerpane zasoby odwagi. — Kłaniam się lekko i w nagrodę znowu dostrzegam w przelocie tę oszałamiająco piękną nogę.

— A zatem do widzenia, panie Orr. Proszę być w kontakcie.

— Będę. Do widzenia.

Drzwi się zamykają, wagon brzęczy i oddala się z sykiem; para, którą za sobą zostawił, snuje się wokół mnie jak mgła, wywołując łzawienie oczu. Wyciągam chusteczkę.

Wyszyto na niej monogram. Panna Arrol kazała delikatną, błękitną jedwabną nicią wyhaftować w jednym rogu literę O.

Taki wdzięczny gest; jestem urzeczony. I do tego jeszcze tych parę centymetrów rozkosznej nogi w pończosze!