Po lunchu siedzę razem z Brookiem, popijając grzane wino, w sali klubowej baru U Dissy Patton, z widokiem na morze. Siedzimy rozwaleni na wiszących kanapach i przyglądamy się uszczuplonej flotylli kutrów rybackich, wyruszającej w morze głęboko pod nami. Wypływające trawlery dają sygnały rogami mgłowymi, mijając nieruchome bliźniacze statki służące do zakotwiczenia balonów zaporowych.
— Trudno powiedzieć, bym cię winił — mówi burkliwym głosem Brooke. — Zawsze uważałem, że ten facet niewiele ci pomaga.
Powiedziałem mu, że postanowiłem nie pozwolić, by doktor Joyce mnie hipnotyzował. Obaj spoglądamy na morze.
— Przeklęte balony.
Mój przyjaciel rzuca piorunujące spojrzenia na rażące swoim widokiem sterówce. W świetle słońca mienią się srebrnym niemal blaskiem, niebieskie wody zatoki są upstrzone cętkami ich cieni; kolejny wzór.
— Myślałem, że zaaprobujesz… — zaczynam i milknę, marszcząc czo ło i nasłuchując.
Brooke patrzy na mnie.
— Nie mnie aprobować lub… Orr?
— Ciii — uciszam go. Słucham hałasu w oddali, a potem otwieram jedno z okien sali klubowej. Brooke wstaje. Warkot silników nadlatujących samolotów jest teraz zupełnie wyraźny.
— Tylko mi nie mów, że te cholerne samoloty wracają! — woła za moimi plecami.
— Faktycznie wracają.
Samoloty pojawiają się w polu widzenia. Lecą niżej niż poprzednio, środkowy prawie na poziomie baru. Lecą w kierunku Królestwa w tym samym pionowym szyku jak przedtem. I znowu każdy wlecze za sobą przerywaną smugę oleistego dymu, pozostawiając na niebie gigantyczną wstęgę ciemnych plam. Srebrzystoszare kadłuby samolotów nie mają żadnych oznaczeń. W świetle słońca błyskają posrebrzane daszki kokpitów. Połączone liny balonów wydają się stanowić jedynie symboliczną przeszkodę na drodze samolotów; lecą one w odległości około ćwierci mili od mostu, gdzie liny są prawdopodobnie rozmieszczone najgęściej, a mimo to w czasie gdy je obserwujemy, muszą wykonać tylko jeden krótki skręt, żeby uniknąć zderzenia. Eskadra oddala się z warkotem, pozostawiając za sobą dym.
Brooke uderza pięścią w dłoń i mówi:
— Tupeciarze!
Wisząca ściana dymiących plam powoli płynie w stronę mostu, pchana przez stały wiatr.
Po paru wyczerpujących meczach w klubie wstępuję do ramiarza. W ciągu popołudnia rysunek panny Arrol został przymocowany do drewnianej płyty i pokryty szkłem przeciwodblaskowym.
Wieszam go tam, gdzie wychwyci poranne światło, nad biblioteczką stojącą przy naprawionych drzwiach wejściowych. Gdy prostuję rysunek na ścianie, włącza się telewizor.
Mężczyzna nadal leży, otoczony przez aparaturę. Twarz ma bez wyrazu. Oświetlenie zmieniło się trochę; pokój wydaje się teraz ciemniejszy. Niedługo trzeba będzie wymienić mu kroplówkę. Obserwuję jego bladą, obwisłą twarz. Mam ochotę postukać w szklany ekran, żeby obudzić gościa… Zamiast to zrobić, wyłączam odbiornik. Czy sprawdzanie telefonu ma jakiś sens? Podnoszę słuchawkę; słychać te same spokojne sygnały.
Postanawiam zjeść obiad w klubowym barze.
Zgodnie z telewizyjną relacją obejrzaną w barze klubu, swawolne samoloty to kosztowny figiel kogoś z innej części mostu. Po dzisiejszym, najświeższym naruszeniu przestrzeni powietrznej, balonowe „fortyfikacje” mają być wzmocnione (nie wspomniano, dlaczego balony chronią tylko jedną stroną mostu). Poszukuje się osób odpowiedzialnych za te bezprawne loty. Administracja prosi wszystkich o czujność. Odnajduję dziennikarza, z którymi rozmawiałem poprzednio.
— Naprawdę nie mogę nic do tego dodać — wyznaje.
— A Trzecia Biblioteka Miejska?
— Nie udało mi się znaleźć informacji o niej w naszym archiwum. Na tych poziomach rzeczywiście był jakiś pożar bądź eksplozja, tyle że jakiś czas temu. Jest pan pewien, że to się wydarzyło zaledwie przed paroma dniami?
— Całkowicie.
— No cóż, prawdopodobnie nadal usiłują to opanować. — Strzela palcami. — Aha, powiem panu coś, o czym nie wspomniano w audycjach.
— Co takiego?
— Odkryli, w jakim języku piszą samoloty.
— No i?
— Brajlem.
— Słucham?
— Brajlem. Językiem niewidomych; brzmi to zupełnie bezsensownie, nawet po rozszyfrowaniu, ale tak właśnie jest.
Odchylam się do tyłu na krześle, zupełnie oniemiały już po raz drugi tego dnia.
Część druga
Stoję na torfowisku, pochyłej płaszczyźnie prowadzącej ku grani i szaremu, monotonnemu niebu. Jest tu zimno i hula porywisty wiatr, targający mi ubranie i kładący na ziemię szorstką, skarłowaciałą trawę i wrzosy.
Torfowisko ciągnie się w dół wzgórza, znikając w szarej dali, w miejscu, gdzie zbocze staje się strome. Monotonię tego zmatowiałego trawiastego pustkowia zakłóca jedynie cienka i prosta wstęga wody marszczonej przez zimny wiatr, przypominająca kanał.
Z grani na szczycie wzgórza dochodzi cienki dźwięk syreny.
Wzdłuż gór na tle nieba przesuwa się szary dym, szarpany przez gwałtowny wiatr. Na odległej grani pojawia się pociąg. Gdy podjeżdża bliżej, znowu rozlega się odgłos syreny — ostry, gniewny hałas. Czarna lokomotywa i parę ciemnych wagonów tworzą zmatowiałą linię wskazującą prosto na mnie.
Spoglądam pod nogi; stoję między szynami toru. Dwie cienkie metalowe linie biegną ode mnie ku zbliżającemu się pociągowi. Robię krok w bok i znowu patrzę pod nogi. Nadal stoję między szynami. Ponownie robię krok w bok. Szyny podążają za mną.
Płyną niczym żywe srebro, poruszając się, gdy ja się poruszam. Wciąż jestem między nimi. Znowu rozlega się pisk syreny.
Robię kolejny krok w bok — szyny znowu się przesuwają; mam wrażenie, że ślizgają się po powierzchni torfowiska bez oporu i bez przyczyny. Pociąg jest coraz bliżej.
Zaczynam biec, lecz szyny dotrzymują mi kroku, jedna tuż przede mną, druga tuż przy moim obcasie. Próbuję się zatrzymać, upadam i toczę się, nadał między szynami. Wstaję i biegnę w przeciwnym kierunku, pod wiatr, z oddechem palącym jak ogień. Szyny suną przede mną i za mną. Pociąg, teraz już bardzo bliski, znowu przeraźliwie gwiżdże. Z łatwością pokonuje załamania i zakręty powstałe w wyniku moich potknięć i nagłych zwrotów. Biegnę dalej, pocąc się, odczuwając paniczny strach, nie dowierzając, ale szyny płyną gładko wraz ze mną zachowują stały rozstaw z przodu i z tyłu, idealnie dostrojone do mojego rozpaczliwego, ciężkiego biegu. Pociąg zbliża się do mnie z rykiem syreny.
Ziemia drży. Szyny skowyczą. Krzyczę i natrafiam na kanał u swego boku. Na moment przedtem, zanim lokomotywa dociera do miejsca, w którym się znajduję, rzucam się do lekko wzburzonej wody.
Pod jej powierzchnią jest powietrze. Opadam w jego gęstym cieple, obracając się powoli i widząc od spodu wodę, lśniącą niczym oleiste lustro. Ląduję miękko na omszałym dnie kanału. Jest cicho i bardzo ciepło. Nade mną nic nie przepływa.
Ściany kanału są z szarego gładkiego kamienia i biegną blisko siebie. Wyciągając ręce, mógłbym ich prawie dotknąć. Zakrzywiają się lekko, niknąc w obu kierunkach w przyćmionym, padającym z góry świetle. Przykładam rękę do jednej z nich i potykam się o coś twardego pod mchem, w pobliżu ściany.
Po usunięciu mchu ukazuje się listwa lśniącego metalu. Odgarniam następne kawałki mchu z obydwu stron; listwa jest długa niczym rura i przymocowana do dna kanału. W przekroju poprzecznym ma kształt rozmytego I. Dokładniejsze badanie wykazuje, że biegnie pod mchem w obie strony, tworząc na zielono-brązowej powierzchni ciągły, ledwie dostrzegalny grzbiet. Po drugiej stronie tunelu w pobliżu ściany widać podobną podniesioną linię mchu.