— Nie mówi pan tego poważnie — stwierdzam znużonym głosem.
— Przykro mi, proszę pana. Mamy dla pana ładny i… mógłbym dodać. … nowy kombinezon. Chce się pan przebrać?
— To jakiś absurd.
— Wiem, proszę pana. Mimo to przepisy pozostają przepisami, prawda? Jestem pewien, że spodoba się panu. Jest zupełnie nowy.
— Kombinezon?
— Jest jasnozielony. Tworzy komplet z butami, szortami, koszulą i szorstką bielizną.
Przebieram się w mojej przebieralni. W głowie mam pustkę jak na jej ścianach.
Moje ciało wydaje się poruszać samorzutnie, wykonując ruchy, których od niego oczekuję — automatycznie, mechanicznie — a potem zatrzymując się i czekając na nowy rozkaz. Starannie składam moje ubranie; gdy składam marynarkę, spostrzegam chusteczkę, którą dała mi Abberlaine Arrol. Wyjmuję ją z kieszeni na piersi.
Gdy wracam do salonu ze stertą moich rzeczy, łysy mężczyzna ogląda telewizję. Pokazują teleturniej. Na mój widok wyłącza odbiornik i wkłada swój czarny kapelusz.
— Ta chusteczka — mówię, wskazując na wierzchołek sterty — ma na szyty monogram. Mogę ją zatrzymać?
Łysy mężczyzna ruchem ręki nakazuje jednemu ze swoich ludzi wziąć moje rzeczy. Bierze chusteczkę do ręki i spogląda na listę w swoim clipboardzie. Stuka zaostrzonym ołówkiem w pozycję w wykazie.
— Owszem, mam tutaj chusteczkę, ale bez wzmianki o tym, by był na niej ten monogram. — Potrząsa chusteczką, przypatrując się dokładnie niebieskiemu wyhaftowanemu O. Jestem ciekaw, czy każe spruć ściegi i wręczy mi nitkę. — W porządku, niech pan ją weźmie — mówi z goryczą. Biorę chusteczkę. — Ale będzie pan musiał zapłacić jej równowartość ze swojej nowej diety.
— Dziękuję.
Grzeczność przychodzi mi dziwnie łatwo.
— No cóż, to wszystko — stwierdza ze znajomością rzeczy i odkłada ołówek. Przypomina mi poczciwego doktora. Wskazuje na drzwi. — Pan pierwszy.
Wkładam chusteczkę do kieszeni w jaskrawozielonym kombinezonie i wychodzę przed nim z mieszkania. Wszyscy pozostali mężczyźni oprócz jednego już sobie poszli; ostatni trzyma duży arkusz zwiniętego w rolkę papieru i pustą ramę. Czeka, aż jego zwierzchnik zamknie drzwi na klucz i łańcuch, a potem szepcze mu coś do ucha. Brygadzista wyciąga zrolowany arkusz; uświadamiam sobie, że to rysunek Ab-berlaine Arrol.
— Czy to pana?
— Tak. Prezent, od przy…
— Proszę.
Wpycha mi go do rąk i odwraca się. Obaj odchodzą korytarzem. Ruszam do windy, ściskając w dłoniach rysunek. Uszedłem parę kroków, gdy rozlega się wołanie. Łysy brygadzista biegnie ku mnie, przywołując ruchem ręki.
Wymachuje mi przed oczami clipboardem.
— Nie tak szybko, kolego — mówi. — Jest jeszcze drobny problem ka pelusza z szerokim rondem.
— Dzień dobry, tu gabinet doktora Joyce’a.
— Mówi Orr. Chcę rozmawiać z doktorem Joyce’em. To bardzo pilne.
— Pan Orr! Jak miło słyszeć pana głos! Jak się pan miewa tego pięknego dnia?
— Ja… Prawdę powiedziawszy, w tej chwili czuję się okropnie. Właśnie wyrzucono mnie z mojego mieszkania. Czy mogę rozmawiać z doktorem Joy…
— Ależ to okropne, wprost okropne.
— Zgadzam się. Chciałbym o tym porozmawiać z doktorem Joy-ce’em.
— Och, potrzebna jest panu policja, panie Orr, a nie doktor… Chyba że, no cóż, chodzi mi o to, że najwyraźniej nie wyrzucono pana z balkonu, bo inaczej nie byłby pan w stanie…
— Proszę posłuchać, jestem wdzięczny za troskę, ale nie mam zbyt dużo pieniędzy na ten telefon i…
— Co, chyba nie obrabowali pana na dodatek, prawda? Prawda?!
— Nie. Czy teraz mogę rozmawiać z doktorem Joyce’em?
— Niestety nie, panie Orr. Doktor jest w tej chwili zajęty… Zaraz… Zobaczmy… Aha, chyba na posiedzeniu Komitetu Wyborczego Nowych Członków Podkomisji Komisji ds. Procedur Zakupów.
— No cóż, nie może pan…
— Nie! Ależ ze mnie głupiec. Wprowadziłem pana w błąd. To było wczoraj. Chodzi o… tamta nazwa od razu wydała mi się podejrzana… posiedzenie Stałej Podkomisji ds. Planowania i Integracji Nowych Budyń…
— Na litość boską, człowieku! Nie interesuje mnie, o jaką przeklętą komisję chodzi! Kiedy mogę z nim porozmawiać?
— No cóż, panie Orr. Powinno to pana interesować. One istnieją także dla pana dobra.
— Kiedy mogę z nim pomówić?!
— No cóż, nie wiem, panie Orr. Czy może do pana oddzwonić?
— Kiedy? Nie mogę pętać się przy tej budce telefonicznej przez cały dzień.
— Może więc zadzwonię do domu?
— Przecież właśnie o tym mówiłem! Zostałem wyrzucony!
— No cóż, a nie może pan dostać się z powrotem? Jestem pewien, że jeżeli sprowadzi pan policję…
— Drzwi zostały zamknięte na łańcuch. A wszystko to zrobiono z oficjalnego upoważnienia doktora Joyce’a. Właśnie dlatego chcę mó…
— Oooo, został pan przeniesiony, panie Orr. Rozumiem. Myślą…
— Co to był za hałas?
— Och, to tylko sygnały z centrali. Musi pan wrzucić więcej monet.
— Skończyły mi się pieniądze.
— Ajajaj. No cóż, miło się z panem rozmawiało, panie Orr. Na razie. Życzę przyjemnego…
— Halo? Halo?!
Poziom U7 znajduje się siedem poziomów poniżej pomostu kolejowego; wystarczająco blisko, by można było odróżnić pociąg miejscowy od przelotowego ekspresu i pośpiesznego towarowego po samych wibracjach, nawet bez potwierdzenia w postaci towarzyszącego im dudnienia/pisku/huku. Poziom ten jest rozległy, ciemny, przepastny i zatłoczony. Piętro niżej mieści się zakład naprawy maszyn i blacharnia; nad nim — sześć następnych poziomów mieszkalnych. Woń potu i starego dymu przenika zagęszczone powietrze. Pokój 306 należy do mnie. Mieści jedynie wąskie łóżko, rozklekotane plastikowe krzesło, stół i płytką komodę, a mimo to jest w nim ciasno. W drodze tutaj poczułem woń wspólnej toalety na końcu korytarza. Okno wychodzi na szyb świetlny niegodny właściwie tej nazwy.
Zamykam drzwi i jak automat idę do przychodni doktora Joyce’a: ślepy, głuchy, bezmyślny. Gdy docieram tam, jest już za późno, przychodnia jest nieczynna; doktor, a nawet recepcjonista poszli do domu. Strażnik kondygnacji spogląda na mnie podejrzliwie i proponuje, bym wrócił na swój poziom.
Siedzę na moim wąskim łóżku, z głową w dłoniach, i patrzę w podłogę, słuchając pisku metalu ciętego w warsztacie poniżej. Czuję ból w klatce piersiowej.
Rozlega się pukanie do drzwi.
— Proszę.
Mały, niechlujny mężczyzna w lśniącym ciemnoniebieskim płaszczu wchodzi bokiem przez próg, szurając nogami; wodzi rozbieganymi oczyma po pokoju i zatrzymuje je tylko przez chwilę na zwiniętym rysunku, leżącym na komodzie. W końcu zatrzymuje wzrok na mnie, unika jednak mojego spojrzenia.
— Praszam, kolego. Pan tu nowy, co nie?
Stoi przy otwartych drzwiach, jakby w każdej chwili był gotów przez nie wybiec. Wpycha ręce do głębokich kieszeni płaszcza.
— Owszem — odpowiadam, wstając. — Nazywam się John Orr. — Podaję mu rękę; chwytają na krótko, po czym jego ręka umyka z powrotem do swej nory. Starcza mi tylko czasu, by powiedzieć: — Bardzo mi przyjemnie.
— Lynch — mówi, zwracając się do mojej piersi. — Niech pan mi mówi Lynchy.
— Co mogę dla pana zrobić, Lynchy? Wzrusza ramionami.
— Nic. Wpadłem jak dobry sąsiad. Byłem ciekaw, czy pan czegoś nie potrzebuje.
— To bardzo miłe z pana strony. Byłbym wdzięczny za drobną radę w kwestii diety, którą mam ponoć otrzymać.