Выбрать главу

Pan Lynch, rzecz nie do wiary, spogląda mi w oczy, jego od dawna nie myta twarz wydaje się promienieć, aczkolwiek niezbyt intensywnie.

— O tak, mogę panu w tym pomóc. Nie ma sprawy.

Uśmiecham się. Przez cały czas pobytu na wyższych i bardziej wytwornych poziomach mostu żaden z moich sąsiadów nie życzył mi dobrego dnia, a tym bardziej nie zaproponował jakiejkolwiek pomocy.

Pan Lynch zabiera mnie do stołówki, w której kupuje mi kiełbasę z mączki rybnej i talerz tartych wodorostów. Jedno i drugie jest okropne, ale bardzo chce mi się jeść. Herbatę pijemy z kubków. Lynch — jak wyjaśnia — sprząta wagony i zajmuje pokój 308. Odnoszę wrażenie, że moja plastikowa bransoletka, którą mu pokazuję, i informacja, że jestem pacjentem, robi na nim przesadne wrażenie. Tłumaczy mi, jak zgłosić się rano po dietę. Jestem mu wdzięczny. Proponuje mi nawet małą pożyczkę do tego czasu, ale już jestem zbyt zobowiązany temu człowiekowi i — dziękując — odmawiam.

W stołówce panuje hałas, jest parno, tłoczno i nie ma okien; wszystko grzechocze, a zapachy nie sprzyjają trawieniu.

— Wymeldowali pana, tak po prostu, co?

— Tak. Mój lekarz się na to zgodził. Nie chciałem poddać się terapii, którą dla mnie zaplanował. W każdym razie przypuszczalnie właśnie dlatego mnie przenieśli. Ale mogę się mylić.

— Ale drań. — Pan Lynch kręci głową i patrzy srogo. — Ci lekarze.

— To rzeczywiście wydaje się dość mściwe i małostkowe, ale chyba mogę winić tylko siebie.

— Skończone dranie — stwierdza pan Lynch i pije herbatę ze swojego kubka. Siorbie; działa to na mnie w taki sam sposób jak drapanie gwoździem po tablicy do pisania; zaciskam zęby. Spoglądam na zegar nad okienkiem, w którym serwują posiłki. Spróbuję się skontaktować z Brookiem; prawdopodobnie niebawem będzie w barze U Dissy Pitton.

Pan Lynch wyciąga tytoń oraz bibułki i robi sobie skr ęta. Pociąga potężnie nosem i wydobywa z siebie gardłowe chrząkanie, wskazujące na nieżyt dróg oddechowych. Urywany kaszel, brzmiący tak jakby w jego piersi energicznie potrząsano worem z kamieniami, wieńczy papierosowe przygotowania pana Lyncha.

— Musi pan gdzieś iść, przyjacielu? — pyta, widząc, że spoglądam na zegarek. Zapala papierosa, wydobywając zeń chmurę gryzącego dymu.

— Tak. Właściwie najlepiej będzie, jak już pójdę. Mam się spotkać ze starym znajomym. — Wstaję. — Bardzo panu dziękuję. Przepraszam za ten pośpiech. Mam nadzieję, że gdy znowu będę miał jakąś gotówkę, pozwoli mi pan zrewanżować się za swoją szczodrość.

— Nie ma sprawy, przyjacielu. Jeżeli będzie pan jutro potrzebował pomocy, proszę zapukać do nas. Mam wolne.

— Dziękuję. Uprzejmy z pana człowiek. Przyjemnego dnia.

— Czołem.

Docieram do baru później, niż planowałem, z obolałymi nogami. Powinienem był przyjąć proponowane przez Lyncha pieniądze na pociąg. Zdumiewa mnie, o ileż mniej przyjemne staje się chodzenie, gdy wynika z konieczności niż ze swobodnego wyboru. Zdaję sobie również sprawę, że ludzie sądzą mnie po moim uniformie; moja twarz wydawała się w istocie niewidzialna. Mimo to kroczę z podniesioną głową, ramionami podanymi do tyłu, jak gdybym wciąż miał na sobie najlepszy płaszcz i garnitur. Sądzę, że moja laska jest teraz bardziej widoczna niż wtedy, gdy faktycznie ją trzymałem i nią wymachiwałem.

Na odźwiernym U Dissy Pitton nie robi to jednak żadnego wrażenia.

— Nie poznajesz mnie? Bywam tu prawie co wieczór. Nazywam się Orr. Popatrz. — Unoszę plastykową bransoletę identyfikacyjną, żeby zobaczył. Nie zwraca na to uwagi. Chyba jest zakłopotany faktem, że musi zajmować się mną, a jednocześnie uchylać czapki i otwierać drzwi klientom.

— Zmiataj stąd, słyszysz?

— Nie poznajesz mnie? Patrz na moją twarz, człowieku, a nie na ten przeklęty kombinezon. A przynajmniej zanieś wiadomość panu Broo-ke’owi… Jest tu jeszcze? Brooke, inżynier. Drobny, ciemnowłosy facet, lekko przygarbiony…

Niestety, odźwierny jest ode mnie wyższy i cięższy — w przeciwnym razie mógłbym spóbować wejść siłą.

— Zmiataj stąd, bo znajdziesz się w kłopotach — ostrzega, spoglądając na szeroki korytarz przed barem, jak gdyby kogoś szukał.

— Byłem tu parę dni temu. To ja oddałem Bouchowi kapelusz. Na pewno to pamiętasz. Trzymałeś go przed nim, a on do niego narzygał.

Odźwierny uśmiecha się, dotyka ręką czapki i wpuszcza do baru parę, której nie rozpoznaję.

— Posłuchaj, przyjacielu. Ostatnie dwa tygodnie miałem wolne. A te raz spierdalaj, bo pożałujesz.

— Och… Rozumiem. Przepraszam. Ale proszę. Jeżeli napiszę wiadomość, czy mógłbyś…

Nie kończę mojej prośby. Odźwierny jeszcze raz się rozgląda, stwierdza, że korytarz opustoszał, i wali mnie w brzuch ciężką ręką w rękawiczce. Cios jest oszałamiająco bolesny; gdy zginam się w pól, na moim podbródku ląduje drugie uderzenie, wstrząsając całą moją głową. Zataczam się do tyłu, jęcząc z bólu; bije mnie w oko. I chyba po tym ciosie doznaję szoku.

W oszołomieniu padam na deski podłogi. Odźwierny chwyta mnie za tył spodni i kołnierz kombinezonu i wlecze po pomoście za próg na zimne powietrze. Rzuca mnie na otwarty metalowy pomost. Dwa następne potężne ciosy spadają na mój bok; wydaje mi się, że to kopniaki.

Trzaskają drzwi. Wieje wiatr.

Leżę przez pewien czas tak, jak zostałem rzucony, niezdolny się poruszyć. Tętniący ból w moim brzuchu narasta, przyprawiając mnie o mdłości; nie widząc, gdzie jestem (chyba krew zalała mi oczy), wymiotuję kiełbasą z mączki rybnej i wodorostami.

Leżę w moim ciasnym łóżku. Mężczyzna i kobieta w pokoju nade mną sprzeczają się ze sobą. Ból rozdziera moje ciało; czuję mdłości a zarazem głód. Boli mnie głowa, zęby i szczęki, prawe oko i skroń, brzuch, wnętrzności i bok; istna symfonia bólu. Nieznośny szept będący echem moich dawnych obrażeń, głęboki kolisty ból w klatce piersiowej, do którego tak przywykłem, zupełnie zanikł w tym wszystkim.

Jestem czysty. Przemyłem usta najlepiej jak tylko mogłem i położyłem chusteczkę na rozciętej brwi. Nie jestem całkowicie pewien, jak to zrobiłem, ale się tutaj dowlokłem, oszołomiony bólem jak alkoholem.

W łóżku nie znajduję ukojenia, a jedynie nowe miejsce, gdzie mogę oceniać fale bólu, które zalewają mnie, uderzając o brzeg mojego ciała.

W końcu, w środku nocy, odpływam w sen. Lecz zostaję rzucony na łaskę oceanu płonącee ropy, a nie na spokojne morze. Przechodzę od męczarni na jawie, które racjonalizujący umysł może przynajmniej spróbować umieścić w kontekście — oczekiwania na moment, gdy ból ustanie — do na wpół świadomego transu udręki, w którym mniejsze, pierwotniejsze i głębsze sploty mózgu wiedzą jedynie, że nerwy przeraźliwie krzyczą, ciało odczuwa ból i nie ma nikogo, do kogo można by się zwrócić z wołaniem o ukojenie.

Część trzecia

Nie wiem, jak długo tu jestem. Od dawna. Nie wiem, gdzie to miejsce się znajduje. Gdzieś daleko. Nie mam pojęcia, dlaczego tu jestem. Dlatego, że zrobiłem coś niewłaściwego. Nie wiem, jak długo będę musiał tu zostać. Dłuższy czas.

To nie jest długi most, tyle że nigdy się nie kończy. Jestem niedaleko brzegu, ale nigdy tam nie dotrę. Idę, ale się nie posuwam do przodu. Szybko czy wolno, biegnąc, skręcając, zawracając, skacząc, miotając się lub zatrzymując — wszystko jedno.

Most jest wykonany z żelaza. To grube, ciężkie, rdzewiejące żelazo, dziobate i łuszczące się, pod moimi stopami wydaje głuchy, głęboki odgłos; odgłos tak stłumiony i głęboki, że ledwie go słychać, po prostu wstrząs każdego stąpnięcia wędrujący przez moje kości do głowy. Most wydaje się jednolity. Być może kiedyś nie był taki, być może kiedyś został znitowany, ale teraz jest jednym kawałkiem zardzewiałego żelastwa, zmieniającym się w jedną gnijącą masę. Mógł też, co prawda, zostać ze-spawany. Co mnie to obchodzi.