Gdy ciemnowłose ludki ubrane w stroje satyrów odejdą z powrotem do lasu, a damy odeśpią skutki pofolgowania swym chuciom, znowu s ą takie jak przedtem, co najwyżej trochę skruszone, wręcz smutne. Przyrządzają mi specjalne dania i dają większe porcje niż zwykle, ale nadal często się denerwuję i ciskam w nie jedzeniem albo rzucam je rybom do wody. Spoglądają na mnie smutno i żałośnie i starym zwyczajem powracają do spania i czytania, spacerów, rozbierania się i kochania ze sobą.
Może most zardzewieje w końcu od moich łez i dzięki temu z niego ucieknę.
Dzisiaj podniosła się mgła. Nie na długo, ale na tyle, bym na moim moście bez końca dotarł do kresu. Nie jestem sam.
Gdy mgła się podniosła, ujrzałem, że rzeka płynie prosto w przejrzystą dal i z przejrzystej dali przypływa. Moczary ciągną się nieprzerwanie na jednym brzegu, łąka i las — na drugim. Około stu kroków w górę rzeki znajduje się następny most, identyczny jak mój — z żelaza, przypominający wycinek okręgu i zakończony na brzegach grubymi żelaznymi prętami. W środku stoi jakiś człowiek, zaciskający ręce na prętach i wpatrujący się we mnie. Za nim kolejny most i kolejny człowiek, i tak dalej i dalej; szereg odległych mostów staje się żelaznym tunelem znikającym w nicości. Każdy most ma swoją drogę przez moczary, każdy ma swoje damy w pawilonach i wagonach. W dole rzeki to samo. Mam wrażenie, że moje kobiety nie zwracają na to uwagi.
Mężczyzna na moście w dole rzeki gapił się na mnie przez chwilę, po czym zaczął biec (obserwowałem obracanie się mostu, zafascynowany jego niezawodnym funkcjonowaniem). Po chwili zatrzymał się i popatrzył najpierw na mnie, a potem na następny most w dole rzeki. Wspiął się na balustradę, przelazł po prętach na drugą stronę, po czym — po zaledwie chwili wahania — spadł. Woda pokryła się czerwoną pianą; mężczyzna krzyknął przeraźliwie i utonął.
Powróciła mgła. Krzyczałem przez pewien czas, ale nie dotarły do mnie żadne głosy ani z góry, ani z dołu rzeki.
Teraz biegnę. Jednostajnym tempem, szybko i z determinacją. Od kilku godzin. Robi się ciemno. Kobiety wydają się strapione — przebiegłem już nad trzema napełnionymi przez nie jedzeniem tackami.
Stoją i obserwują mnie, smutne i wielkookie, jakby zrezygnowane, jak gdyby to wszystko widziały już wcześniej, jak gdyby zawsze kończyło się to w ten sposób.
Biegnę i biegnę. Jesteśmy teraz z mostem jednością, częścią tego samego niezawodnego mechanizmu; uchem, przez które przesuwa się nić rzeki. Będę biegł, dopóki nie padnę, dopóki nie umrę; innymi słowy, do końca.
Moje damy płaczą teraz, aleja jestem szczęśliwy. One są usidlone, w potrzasku, sparaliżowane, stoją z pochylonymi głowami, a ja jestem wolny.
Budzę się z krzykiem, sądząc, że jestem zamknięty w lodzie zimniejszym niż powstały z wody — tak zimnym, że parzy jak stopiona skala.
To nie mój krzyk; ja milczę i tylko blacha wydaje przeraźliwe piski. Ubieram się, potykając się, idę do toalety, myję się. Ręce osuszam chusteczką. Moja twarz w lustrze jest opuchnięta i wyblakła. Parę zębów tkwi luźniej, niż tkwiły. Ciało mam posiniaczone, ale nie doznałem poważnych obrażeń.
W biurze, gdzie rejestruję się, by wystąpić o dietę, mówią mi, że przez następny miesiąc będę żył z połowy należnej sumy, żeby spłacić to, co jestem winny za chusteczkę i kapelusz. Dostaję trochę pieniędzy.
Kierują mnie do sklepu z używanymi towarami, w którym kupuję długi, znoszony płaszcz. Przynajmniej zakrywa zielony kombinezon. Tracę na to połowę moich zasobów. Ruszam pieszo do następnego segmentu, wciąż zdecydowany zobaczyć się z doktorem Joyce’em, ale niebawem robi mi się słabo i muszę pojechać tramwajem, płacąc za bilet gotówką.
— Przytułek znajduje się trzy piętra niżej, dwie przecznice w kierunku Królestwa — informuje mnie młody recepcjonista, gdy wchodzę do poczekalni gabinetu poczciwego doktora, i powraca do lektury gazety; tym razem nie proponuje mi kawy ani herbaty.
— Chciałbym się widzieć z doktorem Joyce’em. Nazywam się Orr. Pewnie pan pamięta, że wczoraj rozmawialiśmy przez telefon.
Młody mężczyzna unosi idealnie przejrzyste oczy, by obrzucić mnie znużonym spojrzeniem. Przykłada wypielęgnowany palec do gładkiego policzka i wciąga powietrze przez śnieżnobiałe, nieskazitelne zęby.
— Pan… Orr?
Odwraca się, by przeszukać kartotekę.
Znowu robi mi się słabo. Siadam na jednym z krzeseł. Recepcjonista rzuca mi piorunujące spojrzenie.
— Czy powiedziałem, że może pan usiąść?
— Nie. A czyja prosiłem o pozwolenie?
— No cóż, mam nadzieję, że ten płaszcz jest czysty.
— Pozwoli mi pan widzieć się z doktorem czy nie?
— Szukam pana karty.
— Nie pamięta mnie pan? Przygląda mi się uważnie.
— Pamiętam, ale przecież został pan przeniesiony, prawda?
— Czy to naprawdę nie wszystko jedno?
Wydaje z siebie krótki śmiech niedowierzania i kręci głową, dalej przeszukując kartotekę.
— Tak właśnie myślałem. — Wyciąga czerwoną kartę i odczytuje jej treść. — Został pan przeniesiony.
— Zdążyłem zauważyć. Mój nowy adres to…
— Nie. Chodzi mi o to, że ma pan nowego lekarza.
— Nie potrzebuję nowego lekarza. Potrzebuję doktora Joyce’a.
— Doprawdy? — Wybucha śmiechem i uderza palcem w czerwoną kartę. — No cóż, niestety, to nie zależy od pana. Doktor Joyce polecił przekazać pana innemu lekarzowi, i to wszystko, a jeśli się to panu nie podoba, trudno. — Wkłada kartę z powrotem do kartoteki. — A teraz proszę wyjść.
Podchodzę do drzwi gabinetu doktora; są zamknięte na klucz. Młody człowiek nie unosi wzroku znad gazety. Próbuję zajrzeć do środka przez matową szybę w drzwiach, a potem grzecznie pukam.
— Doktorze Joyce? Doktorze Joyce?
Młody recepcjonista zaczyna chichotać; odwracam się, by na niego spojrzeć, i w tej samej chwili dzwoni telefon. Recepcjonista podnosi słuchawkę i mówi:
— Gabinet doktora Joyce’a. Nie, niestety, doktora nie ma. Jest na dorocznej konferencji starszych administratorów. — Mówi ąc to, odwra ca się w krześle i przygląda mi się z protekcjonalną i pogardliwą miną. — Za dwa tygodnie. — Wyszczerza do mnie zęby w uśmiechu. — Potrzeb ny panu numer kierunkowy? Ależ tak, dzień dobry, sierżancie. Tak, pan Berkeley, oczywiście. A pan jak się miewa?… Och, tak? Naprawdę? Pralkę? Naprawdę? No cóż, muszę przyznać, że to coś nowego. Mm-hmm. — Młody recepcjonista przybiera wyraz profesjonalnej powagi i zaczyna notować. — A skarpet ile zjadł?… Rozumiem. Słusznie… Tak, zapisałem. Zaraz wyślę do pralni zastępcę. W porządku, sierżancie, mo gę panu życzyć udanego dnia? Żegnam.
Mój nowy lekarz nazywa się Anzano. Jego przychodnia jest dobre cztery razy mniejsza od przychodni doktora Joyce’a, znajduje się osiemnaście pięter niżej i nie ma okien z widokiem na zewnątrz. Anzano to starszy, pękaty mężczyzna o rzadkich żółtawych włosach i żółtawych zębach. Udaje mi się z nim zobaczyć po dwugodzinnym czekaniu.
— Nie — mówi. — Nie sądzę, bym mógł wiele zrobić w sprawie pana przenosin. Niech pan zrozumie, nie po to tu jestem. Prosz ę dać mi tro chę czasu, pozwolić przeczytać pana kartotekę i zachować cierpliwość. Teraz jestem bardzo zajęty. Panem zajmę się, gdy tylko będę mógł. I wtedy dopilnujemy, by znowu się pan dobrze poczuł, co pan na to?
Stara się wyglądać radośnie i zachęcająco.
— A teraz co? — pytam, czując zmęczenie. Pewnie przedstawiam sobą okropny widok; twarz mi drży i mam ograniczoną zdolność widzenia w lewym oku. Moje włosy są brudne i w dodatku tego rana nie mogłem się ogolić. Jak mogę skutecznie domagać się powrotu do poprzedniego sposobu życia, wyglądając tak, jak wyglądam — fatalnie ubrany i w każdym, jak przypuszczam, tego słowa znaczeniu pobity?