— To brzmi jak opis grobowca. Nie boi się pan tego, co pan tam znajdzie?
— To biblioteka. Jedynie głupcy i nikczemnicy boją się bibliotek.
— Zatem wolałby pan znaleźć swoją bibliotekę niż odzyskać mieszkanie?
Abberlaine Arrol uśmiecha się. Potwierdzam skinieniem głowy, obserwując ją. Gdy weszła do restauracji, zdjęła kapelusz, ale włosy nadal ma upięte; jej głowa i szyja wyglądają przepięknie. Te przyciągające wzrok zmarszczki pod oczami wciąż mnie fascynują; są niczym maleńka osłona, którą postawiła; rząd worków z piaskiem pod tymi rozbawionymi, szarozielonymi oczyma; pewna, bezpieczna, niewzruszona.
Abberlaine Arrol wpatruje się w swoją szklankę. Już mam wypowiedzieć uwagę o malej bruździe, która właśnie utworzyła się na jej czole gdy gasną światła.
Zostajemy ze świecą na naszym stoliku; pozostałe stoliki jarzą się i migoczą własnymi płomykami. Zapalają się przyćmione światła awaryjne. W tle słychać stłumiony pomruk. Za oknami zaczynają znikać światła na trawlerach. Balony nie są już widoczne w odbitym świetle mostu; cała konstrukcja tonie zapewne w ciemnościach.
Samoloty. Nadlatują bez świateł, warcząc, od strony Miasta. Wstajemy oboje i patrzymy przez okno; inni biesiadnicy gromadzą się obok nas, spoglądając w mrok nocy, osłaniając rękami słabe światła awaryjne i świece, z nosami przyciśniętymi do chłodnego szkła jak uczniowie przed sklepem ze słodyczami. Ktoś otwiera okno.
Samoloty słychać niemal tuż obok nas.
— Widzi je pan? — pyta Abberlaine.
— Nie.
Warkot silników rozlega się bardzo blisko. Samoloty są zupełnie niewidoczne, lecą bez świateł pozycyjnych. Nie ma księżyca, a gwiazdy nie są wystarczająco jasne, by je ukazać.
Przelatują obok, najwyraźniej niewzruszone brakiem światła.
— Myśli pan, że się im udało? — pyta panna Arrol, wciąż spoglądająca w mrok nocy. Jej oddech zasnuwa szyb ę mgłą.
— Nie wiem — wyznaję. — Nie zdziwiłbym się.
Zagryza dolną wargę; pięści mocno przyciska do ciemnego okna, na jej twarzy maluje się wyraz niecierpliwego wyczekiwania. Wygląda teraz bardzo młodo.
Światła znowu się zapalają.
Samoloty zostawiły swoje niewyraźne przesłanie; kłęby dymu są ledwie widoczne, ciemność na tle ciemności. Panna Arrol siada i podnosi szklankę. Gdy sięgam po swoją, pochyla się jak spiskowiec nad stołem i cicho mówi:
— Za naszych nieustraszonych lotników, bez względu na to, skąd przybywają.
— I bez względu na to, kim są — odpowiadam i trącam jej szklankę moją.
Gdy wychodzimy, słaba woń oleistego dymu jest ledwie wyczuwalna w mieszaninie przyjemniejszych zapachów samej restauracji; dwuznaczny sygnał samolotów przenika konstrukcję mostu niczym krytyk dzieło.
Czekamy na pociąg. Panna Arrol pali cygaro. W komfortowej poczekalni gra muzyka. Abberlaine przeciąga się w swoim fotelu i tłumi lekkie ziewnięcie.
— Przepraszam — mówi, po czym dodaje: — Panie… Posłuchaj; jeśli pozwolisz mi mówić do siebie John, będziesz nazywał mnie Abberlaine, a nigdy Abby?
— Oczywiście, Abberlaine.
— Więc dobrze… John. Rozumiem, że nie jesteś w pełni zachwycony swoim nowym lokum.
— Lepsze to niż nic.
— Oczywiście, ale…
— Jednak nie aż tak. A bez Lyncha byłbym jeszcze bardziej zagubiony, niż jestem.
— Hmm. Tak też myślałam.
Wygląda na zatroskaną. Z natężeniem wpatruje się w jeden ze swoich lśniących czarnych butów na wysokim obcasie. Pociera wargi palcem, poważnie spogląda na swoje cygaro. Palec pieszczący jej usta unosi się w powietrze.
— Mam pomysł — mówi Abberlaine, teraz jej uśmiech jest figlarny.
— Kazał je zbudować mój pradziadek ze strony ojca. Chwileczkę, znajdę kontakt. Chyba… — Rozlega się głuchy stłumiony odgłos. — …Psia-kość!
Panna Arrol chichocze. Słyszę pośpieszne ocieranie — podejrzewam, że szorstkiego jedwabiu o gładką skórę.
— Dobrze się czujesz?
— Świetnie. Po prostu uderzyłam się w goleń. A zatem ten kontakt. Chyba jest… Nie. Psiakrew, nic nie widzę. Ty pewnie nie masz zapałek, prawda? Ostatnią zużyłam do zapalenia cygara.
— Przykro mi, ale nie mam.
— Wiem. Mógłbyś mi podać swoją laskę?
— Oczywiście. Proszę. Czy to?… Chwyciłaś?…
— Tak, dziękuję. Mam ją.
Słyszę, jak stukając laską i szurając stopami, posuwa się w ciemnościach. Stawiam walizkę na podłodze i wytężam wzrok. Widzę tylko niewyraźne błyski światła w jednym kącie. Głos Abberlaine Arrol powraca z oddali.
— Miało być w pobliżu przystani. Dlatego właśnie kazał je zbudo wać. Potem dobudowali na jego szczycie centrum sportowe. Był zbyt dumny, by zgodzić się na wykup i odszkodowanie, więc pozostało w rodzinie. Ojciec stale mówi o sprzedaniu go, ale dostalibyśmy za nie niewiele. Używamy go po prostu jako magazynu. Na suficie zbierała się wilgoć, ale już usunięto uszkodzenie.
— Rozumiem.
Słucham słów dziewczyny, ale słyszę jedynie odgłosy morza; fale muskają skały lub pobliskie mola. Czuję je również — powietrze przenika odrobina jego świeżej wilgoci.
— Nareszcie, do cholery — mówi stłumionym głosem Abberlaine.
Pstryknięcie i wszystko zostaje odkryte. Stoję w pobliżu drzwi dużego dwupoziomowego mieszkania, pozbawionego właściwie ścian działowych i pełnego starych mebli i skrzyń. Z wysokiego suftu z plamami po zaciekach zwisają pęki lamp o skomplikowanej konstrukcji; ze starych, wyłożonych boazerią ścian łuszczy się lakier. Wszędzie porozkładane są białe prześcieradła, na wpół zakrywające masywne kredensy, szafy, kanapy, fotele, stoły i komody. Mniejsze meble są całkowicie zakryte, owinięte i związane niczym wielkie, zakurzone, białe prezenty. Tam, gdzie poprzednio znajdowały się nieuchwytne strefy światła, teraz jest jeden długi ekran czerni nocy zaglądającej przez nie zasłonięte okiennicami szyby. Abberlaine Arrol — nadal w płaskim szerokim kapeluszu — pojawia się, klaszcząc w dłonie, by pozbyć się z nich kurzu z pokoju obok.
— No, tak jest trochę lepiej. — Rozgląda się dokoła. — Nieco zaku rzone i zapuszczone, ale jest ciche i zapewnia większą intymność niż twój pokój na U7 lub gdziekolwiek indziej.
Oddaje mi laskę, po czym zaczyna chodzić wśród nagromadzonych mebli, unosząc gwałtownie prześcieradła i pokrowce, zaglądając pod spód i wzniecając tumany kurzu w trakcie sprawdzania zawartości wielkiego pokoju. Kicha i mówi:
— Gdzieś tu powinno być łóżko. — Ruchem głowy wskazuje okna. — Może warto zamknąć okiennice. Tutaj nigdy nie robi się bardzo jasno, ale rano słońce mogłoby cię obudzić.
Przedostaję się do wysokiego okna, obsydianowej tafli oprawionej w spękaną białą farbę. Ciężkie okiennice skrzypią; w dole widzę przerywaną linię białych przybrzeżnych fal i parę świateł w oddali — w większości to pławy nawigacyjne i stawy portowe. U góry, tam gdzie spodziewałem się zobaczyć most, jest tylko ciemność — bezgwiezdna i nieprzenikniona. Fale błyskają niczym milion stępionych noży.
Abberlaine znalazła łóżko.