— Może być trochę wilgotne, ale poszukam więcej prześcieradeł. Parę powinno leżeć w tych skrzyniach.
Łóżko jest olbrzymie, z rzeźbionym wezgłowiem z dębowego drewna, przypominającym parę ogromnych, rozpostartych skrzydeł. Abberlaine odchodzi przez tumany kurzu, by przeszukać komody i skrzynie. W tym czasie ja wypróbowuję łóżko.
— Abberlaine, to naprawdę bardzo uprzejme z twojej strony, ale czy jesteś pewna, że nie wpakujesz się przez to w kłopoty? — pytam. Od odległej skrzyni dolatuje potężne kichnięcie. — Na zdrowie — mówię.
— Dziękuję. Nie, nie jestem pewna — odpowiada, wyciągając z komody koce i pliki gazet — ale gdyby nawet, co jest nieprawdopodobne, mój ojciec dowiedział się o tym i rozgniewał, z pewnością potrafiłabym go przekabacić. Nie martw się. Tutaj nikt nigdy nie przychodzi. No. — Odkrywa dużą pikowaną kołdrę oraz parę prześcieradeł i poduszek. Chowa twarz w kołdrze, oddychając głęboko. — Tak, wydaje się wystarczająco sucha.
Przynosi zwiniętą w kłąb pościel i zaczyna ścielić wielkie łóżko. Proponuj ę pomoc, ale zostaję przegoniony.
Zdejmuję płaszcz i idę poszukać łazienki. Jest ze sześć razy większa od pokoju 306 na poziomie U7. Sama wanna wygląda tak, że mógłby w niej pływać pokaźnej wielkości jacht. Spłuczka w muszli klozetowej spłukuje, umywalka również nie jest zatkana, prysznic i bidet sprawnie rozpylają wodę. Przystaję przed lustrem, odgarniam włosy do tyłu, wygładzam koszulę i sprawdzam, czy w zębach nie utkwiły mi kawałki jedzenia.
Gdy wracam do głównego pokoju, łóżko jest już pościelone. Olbrzymie dębowe skrzydła unoszą się nad białą puchową kołdrą. Abberlaine zniknęła. Drzwi wejściowe do mieszkania delikatnie kołyszą się tam i z powrotem.
Zamykam je i gaszę większość świateł. Znajduję starą lampę i stawiam ją na skrzyni obok mojego olbrzymiego, zimnego łóżka. Zanim zgaszę światło, leżę przez pewien czas, wpatrzony w wielkie puste kręgi, które dawno wyschnięta woda pozostawiła na tynku nad moją głową.
Wyblakłe i zmatowiałe resztki dawnej bolączki patrzą na mnie niczym antyczne malowane wyobrażenia stygmatu na mojej piersi. Sięgam ręką ku starej lampie i włączam mrok.
Część czwarta
Spaua u ómaruyh, muwi do mnie ten stary sókinsyn, gdy prubowauem wydósić z niego jakieś informacje. Ty pierdolony stary zboczeńcó, mu-wie, i tak majone jurz trohe dość i podcinam mó kapkę garduo. Pytau-em cie gdzie jes ta piepszona Spionca Krulewna a nie o to, jak sie lóbi dópczyć. Nie, nie, muwi pryskajonc ślinom i zalewajonc krfiom cały panceż, nie, muwi, powiedziauem Wyspa Ómaruych. Na niej wua śnie znajdziesz Śpioncom Krulewne, ale uwarzaj i stszerz sie… i wtedy ten sókinsyn wziou i wykorkowau. Tszeba mieć tópet, co? Byuem bardzo zuy, ale taki jes los, a tego rodzajó sytóacje majom być dla nas prubom. Nie pamientam gdzie ósuyszauem o tej Spioncej Krulewnie, ale gdzieś mósiauem suyszeć. Ostatnio miauem sporo przygót z cauom tom magiom i wogle. Na świecie jes dziś peuno magikuf czarodziejuf i czarownic. Nie morzna wejść do niekturych miast nie potykajonc sie o jakiegoś sókinsyna odprawiajoncego swoje czary lób żócajoncego zaklen-cia albo zmieniajoncego kogoś w rzabe, brudnom szmatę, splowaczke czy coś takiego. Cfane gnojki, ale myszle, że czuowiek może mieć magi wyrzej ószu. Niekture dópki mószom rozżócać gnuj, bódować domy, sadzić nasiona i robić tego typu żeczy, co nie? Żeczy, na kture magia nie dziaua za dobże. Świetnie nadaje sie do okrywania zuota i zmieniania lodzi w pszedmioty, w kture woleliby sie nie zmieniać i do zmósza-nia lodzi, rzeby zapominali o wszyskim i do tego typu żeczy, ale nie do naprawy telepioncego sie koua abo wyplókania buota z twojej nory po tym, jak żeka rozsadziła wauy. Nie pytajcie się mnie jak dziaua magia, morze nie jest jej tyle rzeby starczyuo dla wszyskich lub lodzie, kturzy mogom to robić, wyczarowójom żeczy, kture likwidójom to, co zrobili inni, ale tak czy siak magia nie morze być taka wspaniaua jak sie jom zahwala, bo pszypószczam że wtedy świat byuby códowny i szczenśliwy i wogle, a lodzie rzyliby w pokójó i zgodzie i tak dalej. Prendzej mi tu kaktós wyrośnie. W karzdym razie wcale tak nie jes i moim zdaniem dobrze sie stauo, bo inaczej lodzie tacy jak ja nie byliby potrzebni (i by-uoby kórefsko nudno).
Obecnie caukiem nieźle sobie radze. Jak to muwiom, na ósógi jest durze zapotszebowanie, gluwnie dlatego, że wszyscy ci czarodzieje som tak kórefsko chytrzy, że zapominajom, że som żeczy, kture miecz potrafi zauatfić a zaklencie nie, zwuaszcza gdy tfuj pszeciwnik spodziewa sie zaklencia a nie miecza! Mam magicznom zbroje i zaczarowany nurz, ktury myszli, że jest sztyletem, oraz podobne żeczy, ale nie lobie ich urzywać za czensto. Moim zdaniem lepiej polegać na wuasnym ramieniu i ostrym bżeszczocie.
Nie przejmójcie się, to tylko ten piepszony sztylet beukocze. Nawiasem muwionc odpowiada to opisowi norza. Tyle że ten gópek nie potrafi zaczarować pisma. Ma terz holernie idiotyczny piskliwy guosik, czasem naprawdę dziaua mi na nerwy, ale pszy paro okazjach sie pszydau. Widzi w ciemności i potrafi odrurznić pszyjaciela od wroga i parę razy pszy innyh okazjah wyskoczyu z moih ronk i pofrónou jak ptak do gardua jakiegoś sókinsyna, ktury mi bróździł. Pszydatny gadrzet. Daua mi go jedna dziefczyna. Órodziwa młudka, na kturom napalił sie jeden magik, a ona nie miaua ohoty sie zabawić. Wynajento mnie, rzebym ukatrópi starego gnoja, i muoda czarownica dala nam sztylet w nagrodę. Powiedziaua, rze to tylko kopia, ale pohodzi z pszyszuości to wzio-nem, mug sie pszydać. Nie byua to moja jedyna zapuata. Wyobrarzacie sobie te wiedźmy? W urzku terz som fantastyczne. Kiedyś musze jom odszókać.
W karzdym razie gdzieś ósuyszauem o tej Śpioncej Krulewnie i pru-bowauem sie dowiedzieć gdzie jom wypiepszono, ale to nie byuo uatfe. W końcó shwytauem tego starego sókinsyna, ktury opowiedziau nam o Wyspie Omaruyh, ale puźniej zabiuem go, zanim zdonżyu powiedzieć nam wszysko, co móg. Jestem, kórwa, zbyt porywczy. To muj problem, zawsze tak byuo, ale, jak to muwiom, nie morzna naóczyć starego psa nowych sztóczek. Nie hodzi o to, rze jestem stary. Rzeby być szermie-żem, tszeba być muodym i sprawnym (morze to wuaśnie czarownica… ale mniejsza o to). O czym ja? Acha, o Wyspie Omaruyh.
No, muwionc krutko, po wielo ekscytójoncych pszygodach i wogle skończyuo sie na tym, rze zmósiuem tego czarnoksienrznika, rzeby wy-czarowau drogę do czegoś, co zwom Zaświatami. Oznaczauo to pieczenie kotuf rzywcem na wolnym ognió przez coś ze tszy tygodnie, ale pszy-najmniej poskótkowauo. Czarnoksienrznik dau mi wskazufki i parę rad i wogle, ale wtedy miauem mentlika w guowie, bo popszedniej nocy piłem wino i nie do końca rozómiauem co do mnie muwił, a do tego by-uem cauy podniecony, gdyrz miauem wreście znaleść sie w Zaświatah. — Strzeż się Lete, rzeki zapomnienia, młodzieńcze — muwi czarnoksienrznik, a ja stoję tam w piwnicy jego zamkó ze zwieszonom guowom i mysz-le, szkoda, rze nie powiedziaues mi tego zeszuej nocy, zanim zaczouem hlać. Czego sie mam stszec? — pytam, a on kszyczy: — Lete!
W pożondku, pszyjacielu — powiedziauem i stanouem na tym dziwnym polo w ksztaucie gwiazdy, kture namalowau na poduodze piwnicy.
Niesamowite miejsce, pomyślauem sobie. Wszyscy ci lodzie wrzesz-czoncy, piszczoncy, skamloncy i zgżytajoncy zembami, pszykóci łańcó-hami do ścian i tóneli. Taki kórefski chauas, a ja mam kaca. Wkóży-uem sie niewonsko i prubowauem zabić paro tyh chauaśliwyh sókinsy-nuf, ale nawet wtedy gdy ih siekuem na miazgę, nadal darli gemby, miotali sie i wogle — strata czasó. Szeduem dalej tymi tónelami i wi-dziauem wszyskie te puononce jamy i lodowate kaurze z wżeszczoncy-mi w nih lódźmi. Miecz miauem pod renkom i rzauowauem że nie za-bruem ze sobom bótelki szkockiej, bo byuem śmiertelnie spragniony.