Выбрать главу

Mósiauem kórwa iść pszes wiele mil. Myślauem, rze morze za chwile nadjedzie jakiś pociong, ale gdzie tam, byuy tylko wszyskie te sókin-syny wyjonce i wżeszczonce bez pszerwy oraz peuno dymu, puomieni, lodó i świszczoncyh wiatruf i sam kórwa nie wiem czego jeszcze. Myślauem rzeby sie napić wody z jednej z tyh lodowatych sadzawek, ale pamientauem o tej rzece Lete czy jak jej tam, to dauem sobie spokuj.

Po jakimś czasie zrobiuo sie ciszej. Wszeduem tym tónelem na coś bardziej pszypominajoncego światuo dzienne, hoć byuo dość pszyćmio-ne i pszygnembiajonce. W końcu wylondowauem ó stup tego wielkiego órwiska wyhodzoncego na żeke z hmórami, mguom i wogle w karzdym miejscu. W poblirzó nie ma rzywego dóha, nawet jednego z tyh toczon-cyh piane sokinsynuf pszykotych iańcóhami do ścian czy coś. Zaczyna mi sie wydawać, że czarnoksienrznik wpóścił nas w maliny. Dalej jestem holernie spragniony, a wokuł ani śladó pabó czy czegoś w tym ro-dzajó, tylko te skauy i ta żeka pszepuywajonca powoli. Pouazilem tro-he wzdlórz bżegó i znalazuem tego ofermę wtaczajoncego wielki okron-guy guaz na górkę. Sondzonc po koleinie wyrytej w zboczó robił to jurz sporo razy. — Cześć, uomie — muwie do niego — szókam promó. Gdzie tó morzna wsionść na jakiegoś parowca? Jes tó w tyh stronah jakieś molo? — Sókinkot nawet sie nie odwrucil. Wtoczyu ten pierdolony kamol na sam szczyt. Ale wtedy kamień stacza sie z powrotem na duł, a ten ciemny gnojek goni za nim i zaczyna go znowu wtaczać na gure. — Hej, ty — muwie (bez skótkó). — Cześć. Gdzie jes to piepszone molo? Walno-uem sókinsyna w tyuek na puask moim mieczem, stanouem z pszodu durzego kamienia ktury wtaczau na górkę i oparuem się na nim, rzeby go zatszymać.

Takie mam jurz piepszone szczenście — ten dópek nawet nie muwiu jak sie nalerzy. Szwargotau nie po naszemó. O kórwa, pomyślauem. Prubowauem powiedzieć mó na migi czego szókam, wienc mó powie-dziauem, że mó pomogę wtoczyć kamień po zboczó, jerzeli mi powie. Podstempny sókinsyn zmósił mnie najpierw do wyphania kamienia na górkę. Wtoczyuem go na sam szczyt. Pszytszymau go tam, a ja znalazuem parę mauych kamieni, żeby go nimi ónieróhomić. Facet byu zahwy-cony. Pokazóje na bżeg żeki i muwi: — Karen — lub coś podobne, a potem daje sósa we mgue, zostawiajonc kamol na szczycie.

Nastempna wuczenga wzdlórz bżegó tej holernej zamglonej żeki i widzę wielkie ptaszysko leconce pszes mgue. Przyglondam sie jak lon-duje na kawale skauy, do kturej pszykóty byu ten facet, i wbija sie prosto w niego, rozprowa mó bżóh i zaczyna rzreć jego kiszki. Gość,wyu i darsie tak, że trópa by zbudził, ale gdy tam doszuem, pewnie spuoszy-uem bestie, bo zwiaua. Wspiouem sie, rzeby zobaczyć jak sie miewa ten facet, ale on od razó wyzdrowiau. Tam, gdzie ożeu czy co to tam byuo pił swojo cherbatke, nie miau nawet blizny. — Pszepraszam, pszyjacielu, czy tom drogem dojdę do parowca? — się gżecznie pytam.

Nastempny zafajdany códzoziemiec. Znowó sprubowauem na migi, ale wyglondauo na to, rze nie kapowau, i tylko dar sie i tszons kajdanami. Strata czasó. To tak, jakbyście prubowali duóbać w nosie w renkawicach na renkach. Ptaszysko wruciuo i zaczeuo skszeczeć i pikować w mojom guowe. Nie byuem w nastroju do dórnyh zabaw, to zdzieliuem go mieczem i odciouem mó jedno skszyduo. Wpad do żeki i odpuynou skszeczonc i tszepoczonc skszyduem. Facet na skale terz zaczou sie miotać i pobżenkiwać łańcuhami. — Nie pszejmoj sie, uomie — powiedziauem i zszeduem z powrotem ze skauy.

Rządnego molo, nic. Stauem patszonc sie na drugi bżeg żeki i myślauem o tym, rzeby sie z niej napić wody.

Mój pierwszy jest u chłopca, nigdy u dziewczyny, Drugi w futerale, zupełnie bezczynny; Środkowy dobrany jest do pary…

— Zamknij sie, do kórwy nendzy — rozkazauem sztyletowi, Potrzon-sajonc nim przed oczyma, bo byuem zuy jak diabli, że ciongle buon-dziuem, a ueb mnie bez ustanku potwornie bolau.

Jego pierwszy jest w łodzi, lecz to żaden kłopot; Następny na statku, lecz nie na Limpopo. Trzeci w Złotym Jabłku, nie w Złocistym Fezie, Czwarty w zatoce Forth, nie na Peloponezie. Piąty nie w zatoce, lecz…

— Jeszcze raz wystawisz ueb, mauy sókinsynu, a bendziesz gadau do krabuf i ryb, kapójesz? — powiedziauem do sztyletu i wtedy zobaczy-uem tego gościa w uodzi puynoncej przez mgue. Szkaradny wielki só-kinsyn obrany w czarne uahy. Stau w uodzi z zauorzonymi renkami i wyglondau na cholernie wkóżonego. Nie widziauem jak poroszą sie udź — pszypószczam, że dzieńki magi. Dryblas wycionga udź Ha bżeg, obok mnie. Wsiadam do niej. Wycionga duoń. Ściskam jom. — Oplata, konusie — mówi nie howajonc renki. No, no, pomyślauem sobie.

Dobyuem mojego miecza. Z tymi códzoziemskimi dziwakami nie morzna sie pierdolić. Pszyuorzyuem mó ostsze do gardua, ale hyba sie tym nie pszejou. — Ty jesteś Karen? — sie pytam. — Charon — odpowiada, jakby byu kimś innym. — Nie mam pszy sobie forsy, pszyjacielu; morze zapiszesz to na muj rahónek, OK? — Dryblas nie zrozómiau jednak i krenci guowom. — Powinieneś mieć monety na powiekach, Wszyscy umarli muszą mieć opłatę dla przewoźnika. — Wspaniale, myślę. Znam te wykrenty. — Ale ja nie jestem ómarlakiem — muwie gościowi. Miau-em wrarzenie, rze sie nad tym zastanawia. — Strażnicy są teraz tacy nieórwiska wyhodzoncego na żeke z hmórami, mguom i wogle w karzdym miejscu. W poblirzó nie ma rzywego dóha, nawet jednego z tyh toczon-cyh piane sókinsynuf pszykótych lańcohami do ścian czy coś. Zaczyna mi sie wydawać, że czamoksienrznik wpóścił nas w maliny. Dalej jestem holernie spragniony, a wokut ani śladó pabó czy czegoś w tym ro-dzajó, tylko te skauy i ta żeka pszepuywajonca powoli. Pouaziłem tro-he wzdłórz bżegó i znałazuem tego ofermę wtaczajoncego wielki okron-guy guaz na górkę. Sondzonc po koleinie wyrytej w zboczó robit to jurz sporo razy. — Cześć, uomie — muwie do niego — szókam promó. Gdzie tó morzna wsionść na jakiegoś parowca? Jes tó w tyh stronah jakieś molo? — Sókinkot nawet sie nie odwrucił. Wtoczyu ten pierdolony kamol na sam szczyt. Ale wtedy kamień stacza sie z powrotem na dul, a ten ciemny gnojek goni za nim i zaczyna go znowu wtaczać na gure. — Hej, ty — muwie (bez skótkó). — Cześć. Gdzie jes to piepszone molo? Walno-uem sókinsyna w tyuek na puask moim mieczem, stanouem z pszodu durzego kamienia ktury wtaczau na górkę i oparuem się na nim, rzeby go zatszymać.

Takie mam jurz piepszone szczenście — ten dópek nawet nie muwiu jak sie nalerzy. Szwargotau nie po naszemó. O kórwa, pomyślauem. Prubowauem powiedzieć mó na migi czego szókam, wienc mó powiedziauem, że mó pomogę wtoczyć kamień po zboczó, jerzeli mi powie. Podstempny sókinsyn zmósił mnie najpierw do wyphania kamienia na górkę. Wtoczyuem go na sam szczyt. Pszytszymau go tam, a ja znałazuem parę mauych kamieni, żeby go nimi ónieróhomić. Facet byu zahwy-cony. Pokazóje na bżeg żeki i muwi: — Karen — lub coś podobne, a potem daje sósa we mgue, zostawiajonc kamol na szczycie.

Nastempna wuczenga wzdłórz bżegó tej holernej zamglonej żeki i widzę wielkie ptaszysko leconce pszes mgue. Przyglondam sie jak lon-duje na kawale skauy, do kturej pszykóty byu ten facet, i wbija sie prosto w niego, rozprówa mó bżóh i zaczyna rzreć jego kiszki. Gość.wyu i darsie tak, że trópa by zbudził, ale gdy tam doszuem, pewnie spuoszy-uem bestie, bo zwiaua. Wspiouem sie, rzeby zobaczyć jak sie miewa ten facet, ale on od razó wyzdrowiau. Tam, gdzie ożeu czy co to tam byuo pił swojo cherbatke, nie miau nawet blizny. — Pszepraszam, pszyjacielu, czy tom drogem dojdę do parowca? — się gżecznie pytam.