Nastempny zafajdany códzoziemiec. Znowó sprubowauem na migi, ale wyglondauo na to, rze nie kapowau, i tylko dar sie i tszons kajdanami. Strata czasó. To tak, jakbyście prubowali duóbać w nosie w renkawicach na renkach. Ptaszysko wruciuo i zaczeuo skszeczeć i pikować w mojom guowe. Nie byuem w nastroju do dórnyh zabaw, to zdzieliuem go mieczem i odciouem mó jedno skszyduo. Wpad do żeki i odpuynou skszeczonc i tszepoczonc skszyduem. Facet na skale terz zaczou sie miotać i pobżenkiwać łańcuhami. — Nie pszejmój sie, uomie — powiedziauem i zszeduem z powrotem ze skauy.
Rządnego molo, nic. Stauem patszonc sie na drugi bżeg żeki i myślauem o tym, rzeby sie z niej napić wody.
— Zamknij sie, do kórwy nendzy — rozkazauem sztyletowi, potrzon-saaonc nim przed oczyma, bo byuem zuy jak diabli, że ciongle buon-dziuem, a ueb mnie bez ustanku potwornie bolau.
— Jeszcze raz wystawisz ueb, mauy sókinsynu, a bendziesz gadau do krabuf i ryb, kapójesz? — powiedziauem do sztyletu i wtedy zobaczyuem tego gościa w uodzi puynoncej przez mgue. Szkaradny wielki só-kinsyn obrany w czarne uahy. Stau w uodzi z zauorzonymi renkami i wyglondau na cholernie wkożonego. Nie widziauem jak poroszą sie udź — pszypószczam, że dzieńki magi. Dryblas wycionga udź na bżeg, obok mnie. Wsiadam do niej. Wycionga duoń. Ściskam jom. — Oplata, konusie — mówi nie howajonc renki. No, no, pomyślauem sobie.
Dobyuem mojego miecza. Z tymi códzoziemskimi dziwakami nie morzna sie pierdolić. Pszyuorzyuem mó ostsze do gardua, ale hyba sie tym nie pszejou. — Ty jesteś Karen? — sie pytam. — Charon — odpowiada, jakby byu kimś innym. — Nie mam pszy sobie forsy, pszyjacielu, morze zapiszesz to na muj rahónek, OK? — Dryblas nie zrozómiau jednak i krenci guowom. — Powinieneś mieć monety na powiekach, wszyscy umarli muszą mieć opłatę dla przewoźnika. — Wspaniale, myślę. Znam te wykrenty. — Aleja nie jestem ómarlakiem — muwie gościowi. Miau-em wrarzenie, rze sie nad tym zastanawia. — Strażnicy są teraz tacy niedbali — muwi i przyglonda mi sie. — Chyba jednak jest coś, co możesz dla mnie zrobić, jeżeli umiesz się posługiwać tym żelastwem. — Zrozó-miauem, rze miau na myśli muj miecz. — Czego sobie rzyczysz, pszyja-cielu? — pytam.
Tak wienc zauatwiuem sobie pszeprawe pszez żeke za cenę psiej gu-owy. Facet potszebowau guowy psa imieniem Cerber, ktury mieszkau na drogim bżegó, na Wyspie Ómaruyh. Powiedziau, że pies nie zaówa-rzy jej brakó, a on potszebuje galionó na swom udź wiosuowom. Moim zdaniem to dość dziwna prośba, ale pszypószczalnie lodzie tutaj, pozostawieni w Styksie, stajom sie trohe ekscentryczni i stóknienci.
Po drogiej stronie żeki takrze mgliście i mroczno. Zostawiłem Karena stojoncego w swojej uodzi i poszeduem drogom w stron ę tego dórzego nibypauacu na órwiskó, majone oczy otwarte na tego wielkiego psa Cerbera. I dobże zrobiłem. Sókinsyn skoczyu na mnie na tym dórzym dziedzińcu na samym órwiskó. Piepszona bestia miaua tszy uby! Warczaua i śliniua sie. Zrozumiauem co dryblas miau na myśli muwionc, że nie za-uwarzy brakó guowy. Z obcienciem jednej nie miauem problemu. Zasta-nawiauem się ile mósieli puacić podatkó pogłuwnego — jeden czy trzy? A potem zastanawiauem sie, czy sókinsyn nie pszeszkodzi mi i czy ueb, ktury mó wuaśnie odciouem, nie odrośnie. Piepszyć to, pomyślauem.
— Proszę, pszyjacieló! Aport! — Kszyknouem do dórzego psa i wy-ciongnouem mauy sztylet, gdy jeszcze szfargotau, i cisnouem go z ór-wiska. Pies żóciu sie za nim.
Spojżauem z órwiska i zobaczyuem, jak Cerber ódeża w skauy na dole. Byuem z siebie holernie zadowolony, dopuki ta piepszona gu-owa, kturom wuaśnie odciouem, nie stoczyua się ze skrajó órwiska turz obok mnie. Hciauem ją zuapać, ale spadua i terz roztrzaskaua się na kamieniah ó stup órwiska. Sókinsyn! — pomyślauem. Straciuem ruw-nierz mauy sztylet. Do wielkiego pauacó wyrószyuem w kiepskim na-strojó. W środkó byuo ciemno jak w grobie. Nie moguem szókać tego, co miauem znaleźć, bo strasznie walnouem guowom w jakieś holernie niskie nadprorze. Zobaczyuem gwiazdy — jakbym tryknou marmórowy posong czy coś. Ledwie widziauem na oczy. Hyba krwawiua mi guowa, juha spuywaua mi do oczó. Uaziuem po omacku i prubowauem wyczóć gdzie u diabua jestem, wpadajonc na wszysko, przeklinajonc, miotajonc sie i wogle. Zaraz potem rozleg sie syk i dźwienk stszau pszelatójoncyh obok mnie i szczerbioncych powieszh-nie kolómn, ścian i wybżószeń na kamieniach. Dalej prawie nic nie wi-dziauem, ale zdouauem dostszec w mrokó jakiegoś śmiesznie wyglon-dajoncego sókinsyna syczoncego na mnie i prubujoncego trafić we mnie z uóku. O kórwa, pomyślauem. Szkoda, że nie mam jurz przy sobie tego mauego sztyletó.
— Pszestań, kórwa, szfargotać i hodź tó! — Wuaśnie zobaczyuem, rze mauy sztylet ónosi się kouo mojej renki. Zuapauem go i żóciuem, a potem dauem nora za kamienne wybżószenie. Ktokolwiek syczau, wydau odguos jakby sie dósiu, a potem pszestau syczeć. Poszeduem i pszyjżau-em sie tej szkaradnej kobiecie, ktura stszelaua do mnie z uókó. Nadal nie widziauem jak tszeba, ale powinniście zobaczyć jej wuosy. Przypo-minajom sie opowieści o szczórah! Pewnie ih nie myua od lat. Zostawieni jom leżoncom tważom we wuasnej krwi. Mauy sztylet tkwiu w jej gardle. Wyciongnouem go. Pszysiegam, rze krew tej potwornej kobiety paliua jak kwas czy coś takiego. Mniejsza o to, pomyślauem. Szókaj Śpioncej Krulewny.
— Hwileczke, do kórwy nendzy!
Znowó zmószony do ócieczki bombardowaniem! W końcó znalazuem coś w rodzajó maleńkiej komnaty — jedyne pomieszczenie w cauym pauacu, w kturym coś stauo. Reszta byua pósta. Rządnych strasznych kobiet ani paskódnych wielkih psuf z nadliczbowymi guowami, ale skarbó terz nie byuo. Wiedziauem rze to wszysko będzie kolejnom caukowitom stratom czasó i nie byuem specjalnie zadowolony, ale pszynajmniej, pomyślauem, powinna tó być ta śliczna śpionca dziewczyna. Miaua być diabelnie pienkna. Powinien obódzić jom pocaunek. To, co mam jej zamiar zrobić, powinno jom naprawdę, kórwa, orzywić, myślauem.
Ale to jest menszczyzna! O w mordę! Pokuj i menszczyzna lerzoncy w urzkó, cauy blady na tważy i óśpiony. Naokouo zgromadzono wielkie spszenty pszypominajonce metalowe kófry lerzonce na bokah a do niego pszywionzane byuy kawaueczki sznórka. Piepszyć cauom resztę. Jurz mam poderżność sókinsynowi garduo, tak po prostu, ze wzglendow zasadniczyh, gdy nagle zaczyna do mnie muwić kawauek ściany i pojawia sie na nim ten malónek, tyle rze sie rósza! To tważ kobiety — niebżytkiej panienki z ródymi wuosami. — Nie rób tego — muwi. — A ty kim, kórwa, jesteś? — pytam jej, nie zabijajonc faceta, tylko pod-hodze do tego obrazo i rozmawiam z nim. — Nie zabijaj go — muwi dziewczyna. Stókam w obraz, ale on dźwienczy jak szkuo. Whodze do pokojó za ścianom, ale on terz jest posty. Pszeklente pomieszczenia nie majom okien ani nic podobnego. — Czemó nie? Czemó nie mam go ukatrópić? — zapytauem kobietę. — Dlatego, że on stanie się tobą. Ty zabijesz siebie, a on znowu będzie żył, w twoim ciele. Po prostu odejdź, proszę. Nie patrz w twarz Meduzy i nie zabieraj … — muwi i wtedy obraz robi sie dziwny, a jej guos cihnie, pszypomina syk tamtej okropnej kobiety. Tszasnouem obrazek końcem miecza, ale tylko sie stok. Do-stauem kawaukiem szkua prosto w guowe i znowó zaczouem krwawić.