— Chodu — muwie, ocierajonc krew z czoua. Odwruciuem sie do wyjścia i wtedy zobaczyuem ten maleńki zuoty posonrzek rzaby czy czegoś takiego, stojoncy na krawendzi okna. Podniosuem go. Warzyu wystar-czajonco durzo, rzeby być ze zuota, wienc wuorzyuem go do kieszeni moih bryczesuf i stwierdziuem rze jak to muwiom pora spadać. Zostawiłem tego ofermę lerzoncego w urzkó zópeunie mó sie nie napszyk-szajonc. I tak wyglondau jak pulrzywy, wienc co mi tam, kórwa. Mysz-lauem o tym, rzeby poszókać tej panienki z obrazo, ale byuem coraz bardziej zmenczony i jeszcze nic nie jaduem ani piuem, wienc stwierdziuem, że czas wracać do domó. Wracauem po ciemkó i omal sie nie wywaliłem na zwuokach tej okropnej kobiety. Wtedy pszypomniauem sobie o Karenie. Pomyślauem, że z tego pszeklentego psa zostauo pewnie niewiele, nawet gdybym zdouau zejść pod te órwisko. Odciouem wienc guowe tej strasznej kobiecie i pszewiesiuem jom sobie pszes ramie. Jej wuosy byuy jak wenrze, nie rzartóje.
Wruciuem tam, gdzie w uodzi wiosuowej czekau Karen, cauy czarny, szkaradny. Dalej miau zauorzone rence i patszyu gniewnie i pogardliwie.
— Cześć, Karen — mówię. — Psa tam nie byuo. Wystarczy ci w zamian gu-owa tej kobiety? — Podniosuem ueb kobiety do gury i pomahauem nim do niego. Facet zamar. Nie ówieżylibyście. Sókinsyn na moih oczah zmie-niu sie w kamień. Wielki dópek pszebił dno swojej łodzi jak posong i osiad na piasku pod wodom. Udź opadua na dno obok niego. — Do kór-wy nendzy — zawouauem i wżóciuem guowe okropnej kobiety do wody.
Takie jurz moje, kórwa, szczenście, co? Czemó to mnie spotyka? — zasta-nawiauem sie. Ósiaduem na bżegó. Miauem ohote sie rozpuakać. Dosze-duem do wniosku, rze mam zuy dzień, ani ksztyny szczeńścia.
I wtedy wydauo mi się, rze ósuyszauem jakiś hauas dolatójoncy z mojej kieszeni. Wyciongnouem z niej zuoty posonrzek i popatszyuem na niego. Dalej wyglondau jak rzaba, hoć wydawauo sie, rze ma skszy-dua czy coś takiego na gzbiecie. W karzdym razie spojzauem najpierw na niego, potem na żeke i pomyślauem: co tam, pszepuyne jom. Mu-siauem zostawić magicznom zbroje i panceż i wogle. Zawiesiuem miecz pszywionzany do mojego pasa na gzbiecie, a pasem obwionzauem zuoty posonrzek, a potem wszeduem do wody i zaczouem puynonć. Skarpety z wetknientym w jednom magicznym sztyletem dalej miauem na sobie. Nie potrafię puywać jak nalerzy, ale ómiem puywać pieskiem, rozómiecie? W końcó dotaruem na drogi bżeg. Woda w żece miaua nie-zuy smak, a ja byuem spragniony. Stanouem na bżegu blisko dórzej skauy, do kturej pszykuty byu menszczyzna. Ani śladó martfego orua. Facet na skale terz byu jednak martfy. Wyglondauo na to, rze coś w nim spóhuuo i wytrysneuo z niego dokoua jak jakiś rak czy coś. Wyglondauo mi to na wontrobe. Miauem wrarzenie, że zuoty posonrzek znowó robi szóm, tylko holernie niewyraźny. Zastanawiauem sie, czy naprawdę coś muwi czy terz to wcześniejsze walniencie w ueb powodo-wauo, że suysze guosy. A jednak wydawauo sie, rze posonrzek hauasó-je. Pszyuorzyuem go sobie do óha. I to byu powarzny buond.
— No cóż, mój chłopcze, to cholernie przyzwoite z twojej strony, że przyszedłeś mnie wybawić z piekielnej otchłani. Nie sądziłam, że sen-telepatia o Śpiącej Królewnie zadziała między światami ani że ci się uda. Powinnam jednak była wiedzieć, że możesz bez trudu uchodzić za ducha. Nigdy, nawet w najlepszej formie nie byłeś szczególnie bystry, prawda? Wiesz, mogłabym przysiąc, że te skały wyglądają na metamorficzne, a nie na wulkaniczne… No cóż, chodź, mój mały Orfeuszu, zabierzmy cię stąd, zanim zamienisz się w słup soli lub coś innego. Proponuję…
Ajamyszle: O nie!…
— O mój Boże, liryczny nóż-pocisk. Jak u diabła lub gdzie indziej dostałeś go w swoje ręce? A może to on dostał cię w swoje? Nieważne. Jeżeli istnieje coś, czego nie mogę znieść, to maszyny, które mają niewyparzone gęby: Milczeć!
I sztylet zamknou gembe. Jurz sie wiencej nie pojawiu. A maleńka zuota rzaba, kturom pszyuorzyuem do óha, nie jest jurz zuota. Siedzi mi teraz na ramieniu i wyglonda jak mauy kot ze skszyduami a jej gu-os bżmi…
— Znajomo? — pyta. — Ależ mój chłopcze, masz całkowitą rację!
— O kórwa!
Zaniechane poszukiwania… Zapach soli i rdzy. Ciemność. Zapomniany pod tą budowlą jak coś, co wyrzucono na śmietnik, wędrujący w świetle i cieniu w zasięgu odgłosu morza… Budzę się powoli, nadal pogrążony w nieokrzesanych myślach tego barbarzyńcy; moje są poplątane. Miękkie, szare światło sączy się przez okiennice w tę rozległą, zawaloną sprzętami przestrzeń, ukazując kontury zasłoniętych mebli i sycąc moją walczącą świadomość, jak gdyby była kiełkiem przeciskającym się przez lgnącą do niego glinę.
Zimne prześcieradła skręciły się na moim ciele niczym liny; drzemiąc jeszcze, próbuję się dla wygody obrócić na drugi bok, ale nie potrafię. Jestem w pułapce, związany; natychmiast ogarnia mnie paniczny strach i nagle budzę się, zlany zimnym potem, siedząc na łóżku. Ocieram twarz i rozglądam się po ciemnym i cichym pokoju.
Otwieram okiennice. Morze obmywa skały dziesięć metrów niżej. Drzwi łazienki zostawiam otwarte, żeby słyszeć podczas kąpieli jego powolny donośny oddech.
Śniadanie jem w skromnym barze przy Concourse Edgar. Kelnerzy zmiatają okruchy z sąsiedniego stołu długimi białymi ścierkami. Mewy krzyczą i krążą w powietrzu, tłocząc się wokół sterczącego poza obrys mostu budynku, w miejscu gdzie wyrzucane są kuchenne resztki. Skrzydła ptaków błyskają biało; ścierki kelnerów z trzaskiem uderzają w blaty stołów. Przyszedłem tu via pokój 306, chcąc sprawdzić, czy nie było do mnie jakiejś poczty; nic. Z dołu dolatywał przeraźliwy pisk urządzeń blachami.
Siedzę długo nad ostatnią filiżanką kawy.
Wędruję z jednej strony mostu na drugą. Większość trawlerów ma teraz dwa balony zaporowe. Niektóre muszą być zakotwiczone bezpośrednio w dnie morza; pomarańczowe boje znaczą miejsca, w których ich liny stykają się z falami.
Na lunch jem kanapkę i piję kawę w kubku z woskowanego papieru; siedzę na ławce, patrząc w górę rzeki. Pogoda się zmienia; pod chmurzącym się niebem robi się coraz zimniej. Gdy fale wyrzuciły mnie tutaj na brzeg, była wczesna wiosna; teraz zbliża się koniec lata. Myję ręce w toalecie dworca tramwajowego i jadę tramwajem — niewygodnym — do segmentu, w którym powinna znajdować się zaginiona biblioteka. Szukam i szukam, sprawdzam w każdym szybie windowym, ale w żadnym nie ma windy w kształcie L ani starego windziarza. Moje pytania wprawiają napotkanych ludzi w zakłopotanie.
Powierzchnia zatoki jest teraz szara — podobnie jak niebo. Balony napinają liny. Nogi mnie bolą od ciągłego wchodzenia po schodach. Deszcz pryska na brudne szyby wysokiego korytarza, w którym przysiadłem, by odzyskać siły.
Poniżej wierzchołka mostu, w mrocznym, przeciekającym korytarzu znajduję małe białe piłki leżące pod stłuczonym świetlikiem; mają na całej powierzchni okrągłe zagłębienia i są bardzo twarde. Gdy tam stoję, przez rozbity świetlik wlatuje następna piłka i spada na podłogę korytarza. Przyciągam z niszy nadjedzony przez mole fotel, ustawiam go pod świetlikiem, wspinam się nań i wystawiam głowę przez stłuczoną szybę.