Выбрать главу

W oddali stoi wysoki starszy mężczyzna o białych włosach. Ma na sobie pumpy, sweter i czapkę. Robi zamach długim, cienkim kijem, celując w coś, co leży przed jego stopami. Biała piłka szybuje w powietrzu w moją stronę.

— Uwaga! — krzyczy mężczyzna; chyba do mnie. Macha ręką. Piłka odbija się w pobliżu świetlika. Mężczyzna zdejmuje czapkę i stoi z rękami na biodrach, patrząc na mnie. Schodzę z fotela i odnajduję schody prowadzące na szczyt mostu. Gdy tam docieram, po mężczyźnie nie ma śladu. Jest tam jednak trawler, otoczony przez robotników i oficjeli. Leży pod uszkodzoną wieżą radiową, sflaczałe balony zaporowe zwisają z dźwigarów niczym złamane skrzydła. Pada deszcz i wieje silny wiatr; łopoczą i lśnią nieprzemakalne kombinezony i płaszcze.

Wczesny wieczór, mroczny i wilgotny; mam otarte stopy i burczy mi w brzuchu. Kupuję następną kanapkę i zjadam ją w tramwaju. Odbywam długi, męczący spacer do mieszkania Arrolów po opadających monotonnie spiralnym ruchem schodach. Gdy docieram na właściwe piętro, bolą mnie nogi. Na opustoszałym korytarzu czuję się jak złodziej. Klucz do mieszkania trzymam przed sobą niczym maleńki sztylet.

W mieszkaniu jest ciemno i zimno. Zapalam parę świateł. Szare wody rozbijają się z hukiem o podpory mostu; wilgotny, słony zapach wypełnia chłodne pokoje. Zamykam okna, które zostawiłem otwarte rano, i kładę się na łóżku, tylko na chwilę, lecz zaraz zasypiam. Powracam na torfowisko, na którym niesamowite pociągi wpędzają mnie do wąskich tunelów. Przyglądam się, jak barbarzyńca grasuje w podziemnym świecie bólu i cierpienia; nie jestem nim, stoję przykuty do murów, krzyczę do niego… Podbiega, ciągnąc za sobą swój miecz. Znowu jestem na obracającym się żelaznym moście, biegnę z mozołem po rdzewiejącym to-rusie, przez który przepływa rzeka. Biegnę i biegnę w deszczu aż do bólu nóg…

Znowu się budzę, mokry od potu, a nie od deszczu. Czuję skurcze w napiętych mięśniach. Rozlega się dźwięk dzwonka. Rozglądam się nieprzytomny za telefonem. Dzwonek znowu dzwoni, dwa razy, i uświadamiam sobie, że to przy drzwiach.

— Panie Orr? John?

Wstaję z łóżka i przygładzam włosy. Abberlaine Arrol stoi w progu w długim ciemnym płaszczu, uśmiechając się szeroko jak figlarna uczennica.

— Cześć, Abberlaine, wejdź.

— Jak się czujesz? — Wchodzi majestatycznie, rozgląda się po pokoju, po czym odwraca się i unosi ku mnie głowę. — Wszystko w porządku?

— Tak, dziękuję. Mogę ci zaproponować miejsce w jednym z twoich foteli?

Zamykam drzwi.

— Możesz mi zaproponować kieliszek jednego z naszych win — odpowiada ze śmiechem. Okręca się dokoła, powodując, że płaszcz się wydyma. Mocna woń zaprawionych piżmem perfum i alkoholu przepływa obok mnie. Oczy Abberlaine iskrzą się. — Są tam — wskazuje skrzynię na wpół zakrytą białym prześcieradłem. — Przyniosę kieliszki — dodaje i rusza do kuchni.

— Ubiegłej nocy wyszłaś dość niespodziewanie — mówię, otwierając skrzynię; zawiera butelki z winem i mocniejszymi alkoholami. Z kuchni dolatuje brzęk szkła.

— Co zrobiłam? — pyta, wracając z dwoma kieliszkami i korkociągiem. Wybieram niezbyt stary rocznik i niezbyt kosztowną z wyglądu butelkę.

— Oglądałem to mieszkanie, a gdy tu wróciłem, ciebie już nie było. Abberlaine wręcza mi korkociąg. Wygląda na zakłopotaną.

— Naprawdę? — odpowiada wymijająco i marszczy czoło. — Boże mój. — Uśmiecha się, wzrusza ramionami i opada na nakrytą prześcieradłem kanapę. Wciąż ma na sobie płaszcz, ale widzę nogi w czarnych pończochach, czarne buty na wysokich obcasach i odrobinę czerwieni przy szyi i rąbku płaszcza. — Byłam na przyjęciu — wyjaśnia.

— Naprawdę? Otwieram butelkę.

— Mhm. Chcesz obejrzeć mój strój?

— Czemu nie?

Wstaje, wręczając mi kieliszek. Rozpina guziki czarnego płaszcza, zsuwa go z ramion i rzuca na fotel. Robi piruet.

Ubrana jest w ciasno opiętą sukienkę z jaskrawoczerwonego atłasu; sukienka sięga jee do kolan, ale ma rozcięcie aż do szczytu uda. Gdy Abberlaine się obraca, widzę odcinek białego szczupłego ciała pomiędzy gęstą czernią brzegu pończochy a skrajem czarnej koronki powyżej. Sukienka ma wysoki kołnierz, który prawie całkowicie skrywa wąską czarną tasiemkę na szyi. Ramiona są wywatowane, biust… nie.

Abberlaine staje z rękami wspartymi na biodrach, zwrócona twarzą do mnie. Jej ramiona są nagie, a pokrywający je ciemny puszek tworzy na nich czarną obwódkę. Starannie umalowana twarz wydaje się rozbawiona; wspólnie stroimy sobie żarty. Nagle odwraca się i wsadza rękę do kieszeni płaszcza. Wyciąga z niej coś, co początkowo biorę za następną parę pończoch, są to jednak rękawiczki w tym samym kolorze. Naciąga je prawie do ramion. Wydobywa z siebie głęboki gardłowy chichot i robi następny obrót.

— Co o tym sądzisz?

— Rozumiem, że to nie było oficjalne przyjęcie? Nalewam wina.

— Coś w rodzaju balu maskowego. Poszłam tam jako kobieta lek kich obyczajów, a wyszłam na ciężkiej bani.

Śmiejąc się, unosi dłoń do ust. Gdy bierze kieliszek, składa mi głęboki ukłon.

— No cóż, wyglądasz olśniewająco, Abberlaine — mówię śmiertelnie poważnie.

Wzdycha i przeczesuje palcami włosy, po czym odwraca się, odchodzi miarowym krokiem i stuka w stary, wysoki kredens z ciemnego, mocno polakierowanego drewna, przesuwając po nim długie, odziane w rękawiczkę palce. Wypija łyk wina. Przyglądam się, jak krąży wśród zakrytych i odkrytych mebli w pokoju, otwierając drzwiczki, zaglądając do szuflad, unosząc rogi prześcieradeł, przesuwając dłonią po ich zakurzonych szybach i gładząc intarsje. Przez cały czas nuci coś i popija małymi tykami z kieliszka. Przez chwilę czuję się zapomniany, ale nie znieważony.

— Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko mojej wizycie — mówi, zdmuchując kurz z abażuru stojącej lampy.

— Oczywiście, że nie. Miło cię zobaczyć.

Odwraca się; znowu ten uśmiech. Potem spogląda, marszcząc czoło, na szare morze i chmury deszczowe za wysokimi oknami i układa dłonie na swych nagich ramionach. Popija z kieliszka; to dziwny, osobliwie wzruszający odruch; oszczędny, tulący, prawie dziecinny gest, zupełnie mimowolnie czarujący.

— Zimno mi. — Odwraca się, by spojrzeć na mnie. W jej oczach jest coś żałobnego niemal. — Możesz zamknąć okiennice? Mam wrażenie, że tam jest strasznie zimno. Zapalę w kominku, dobrze?

— Oczywiście.

Odstawiam kieliszek, podchodzę kolejno do okien i powoli zatrzaskuję długie deski okiennic przed mrocznym dniem. Abberlaine przekonuje stary syczący gaz, by się zapalił, a potem kuca przed kominkiem z wyciągniętymi ku niemu rękami w rękawiczkach. Siadam w pobliżu na okrytym prześcieradłem fotelu. Dziewczyna obserwuje płomienie. Kominek pali się z sykiem.

Po chwili Abberlaine budzi się chyba z jakiegoś snu na jawie i pyta, wciąż patrząc w ogień:

— Dobrze spałeś?

— Tak, dziękuję. Było bardzo wygodnie.

Abberlaine zostawiła kieliszek na kominku; podnosi go i pije. Jej pończochy mają krzyżykowy wzór, małe iksy w większych iksach; rozciągnięte pismo przejrzystego materiału, ukształtowanego na jej nogach w postaci linii rozkładu naprężeń; tu rozciąganie, rozświetlone widocznym pod spodem ciałem; rozluźnienie tam, gdzie pończochy ciemnieją; zwięzła gramatyka iksów zagęszczonych na bladej skórze dziewczyny.