Выбрать главу

Pani McLean i tak musiała wrócić do swego domu. Zostawiła go siedzącego na łóżku i rozmyślającego z głową ukrytą w dłoniach. Na szczęście to nie ojciec, pomyślał i znienawidził się za to.

Nie wiedział, do kogo zadzwonić. Pomyślał o Stewarcie, ale nie chciał obudzić ich najmłodszego dziecka — i tak już mieli problemy z usypianiem chłopaka. W końcu zatelefonował do Paryża. Odebrał jakiś mężczyzna; gdy w słuchawce rozległ się zaspany głos Andrei, sprawiała wrażenie, że nie wie, z kim rozmawia. Powiedział, że ma złe wieści… Odłożyła słuchawkę.

Nie mógł uwierzyć. Usiłował zadzwonić powtórnie, ale jej telefon był zajęty; telefonistka z centrali międzynarodowej również nie potrafiła się połączyć. Zostawił aparat na łóżku — przerywany sygnał rozbrzmiewał obojętnie w czasie, gdy się ubierał — po czym wyruszył porschem na długą, mroźną i rozświetloną gwiazdami przejażdżkę na północ, prawie do Cairngorms. Większość kaset, które miał wówczas w samochodzie, zawierała nagrania Pete’a Atkina, lecz słowa Clive’a Jamesa były zbyt refleksyjne i często zbyt melancholijne na porządną, szybką i bezmyślną jazdę, a kasety z reggae — głównie Bob Marley — zbyt beztroskie. Żałował, że nie ma Stonesów. Znalazł jakąś starą taśmę, o której prawie zapomniał, i nastawił swą motorolę na maksymalną głośność, raz po raz z chytrym uśmieszkiem na twarzy odtwarzając „Rock and Roli Animal” — aż do Braemar i z powrotem.

— Allo? — zajęczał nosowym głosem do reflektorów przejeżdżającego samochodu. — Allo? Ca va? Allo?

Pojechał w to miejsce w drodze powrotnej. Stał pod wielkim czerwonym mostem, który kiedyś przypominał mu kolorem włosy Andrei; jego oddech parował w powietrzu, a porsche klekotał na wolnych obrotach na żwirowym placu do zawracania. Pierwsze smugi świtu wydobyły z mroku kontury mostu, jego sylwetkę pełną arogancji, wdzięku i siły, rysującą się na tle bladego blasku zimowego nieba.

Pogrzeb odbył się dwa dni później; pośpiesznie spakowawszy torbę podróżną i trzasnąwszy słuchawką zawodzącego telefonu, zamieszkał z ojcem w komunalnej kamienicy o murach pokrytych tynkiem kamyczkowym. Nie otworzył ani jednego listu. Na pogrzeb przyjechał Stewart Mackie.

Spoglądając na trumnę matki, czekał na łzy, które nie napłynęły. Objął ojca ramieniem; wtedy dopiero uświadomił sobie, że ten człowiek jest chudszy i niższy niż dawniej i że drży niczym uderzony przed chwilą żelazny pręt.

Gdy wychodzili z cmentarza, spotkali Andreę wysiadającą z taksówki z lotniska, ubraną na czarno, z małym neseserem w ręku. Nie mógł wykrztusić słowa.

Objęła go, porozmawiała z jego ojcem, po czym wróciła i wyjaśniła mu, że po tym, jak im przerwano rozmowę, usiłowała do niego zatelefonować. Próbowała przez dwa dni; słała telegramy, kazała znajomym szukać go w mieszkaniu. W końcu postanowiła sama przyjechać; gdy tylko wysiadła z samolotu, zadzwoniła do Morąg do Dunfermline, dowiedziała się, co się stało i gdzie odbywa się pogrzeb.

Zdołał jedynie wykrztusić słowo „dziękuję”. Odwrócił się do ojca i objął go, a potem zapłakał, wylewając na kołnierz ojcowskiego płaszcza więcej łez, niż przypuszczał, że mieści się w jego oczach; nad matką, nad ojcem, nad samym sobą.

Andrea mogła zostać tylko na jedną noc — musiała wrócić, żeby się przygotować do paru egzaminów. Trzy lata wydłużyły się do czterech. Czemu nie przyjechał do Paryża? W domu pokrytym tynkiem kamyczkowym spali osobno. Ojciec był lunatykiem i miewał koszmarne sny; ktoś musiał spać w tym samym pokoju, by budzić go z nich i chronić przed zranieniem, gdyby zaczął chodzić we śnie.

Później zawiózł ją do Edynburga; zjedli lunch u jej rodziców i zabrał ją na lotnisko.

— Kim jest twój przyjaciel, ten co odebrał telefon w Paryżu? — zapytał, a potem żałował, że nie ugryzł się w język.

— To Gustave — odpowiedziała dość swobodnie. — Polubiłbyś go.

Życzył jej przyjemnego lotu.

Obserwował, jak samolot startuje ku akwamarynowemu niebu rześkiego zimowego popołudnia; jechał nawet trochę za nim, gdy droga skręciła na południe, pochylony nad kierownicą porsche’a, przyglądając się przez przednią szybę, jak samolot wspina się na nieskazitelny błękit bezchmurnego nieba.

Stracił go z oczu w momencie, gdy lśniący stalowy ptak zaczął zostawiać za sobą widoczną smugę pary.

Czuł tchnienie starości. Przez pewien czas prenumerował „The Times”, równoważąc to lekturą „Morning Star”. Od czasu do czasu spoglądał na logo widniejące na pierwszej stronie „Times’a” i wydawało mu się, że może niemal chwytać w locie Czasy Obecne i słyszeć szelest obracanych jałowych kartek; Przyszłość stawała się Teraźniejszością, Teraźniejszość — Przeszłością. Prawda tak banalna, tak oczywista i powszechnie akceptowana, że jakoś potrafił ją przedtem ignorować. Włosy czesał tak, żeby łysina — wielkości dwupensówki zaledwie — nie była zbyt widoczna. Przerzucił się na „Guardiana”.

Spędzał teraz więcej czasu z ojcem. Przyjeżdżał w niektóre weekendy do jego nowego komunalnego mieszkanka i raczył staruszka opowieściami ze wspaniałego świata inżynierii lat siedemdziesiątych: opowiadał o rurociągach, kruszarkach szczękowych i włóknach węglowych, zastosowaniu laserów, rentgenografii, wykorzystaniu wyników badań kosmicznych. Opisywał gwałtowną siłę, niewiarygodną energię elektrowni poddawanej czyszczeniu parą, gdy rozpala się świeżo zainstalowane kotły, wtłacza do nich wodę, rurociągi wypełniają się parą nienasyconą i wszystkie luźne odpryski spoin, upuszczone rękawice, narzędzia, nakrętki i śruby bądź gnijące ogryzki jabłek są wyrzucane wielkimi rurami do atmosfery. W ten sposób usuwa się zanieczyszczenia z całej instalacji, zanim kotły zostaną połączone z samymi turbinami, z tysiącami ich delikatnych i kosztownych łopatek i precyzyjnie dopasowych elementów. Kiedyś widział obuch młota kowalskiego wyrzucony na ćwierć mili przez parę; przebił ścianę furgonetki. Takiego hałasu nie powstydziłby się nawet concorde; zupełnie jakby nastąpił koniec świata. Ojciec uśmiechał się, przytakując z zadumą ze swojego fotela.

Nadal widywał się z Cramondami; często przesiadywali z mecenasem do późna, niczym dwaj starcy, i debatowali o świecie. Pan Cra-mond wierzył, że prawo, religia i strach są potrzebne i że silny rząd, nawet jeżeli jest zły, jest lepszy niż brak rządu. Dyskutowali, ale zawsze w przyjacielski sposób; nigdy nie potrafił do końca wyjaśnić, dlaczego się ze sobą zgadzają i jak im się to udaje; chyba dlatego, że żaden z nich niczego nie traktował zupełnie poważnie. Zgadzali się, że to wszystko jest grą.

Zmarł Elvis Presley, ale on bardziej przejął się śmiercią Groucho Marca w tym samym tygodniu. Kupił albumy Clash, Sex Pistols i Damned, ciesząc się, że wreszcie dzieje się coś innego i anarchicznego, mimo że sam częściej słuchał Jam, Elvisa Costello i Bruce’a Springsteena. Na uniwersytecie poza Stewartem znal jeszcze innych ludzi, z członkami paru małych radykalnych partii włącznie. Zaprzestali prób nakłonienia go, by się do nich przyłączył, po tym jak wytłumaczył, że jest całkowicie niezdolny do stosowania się do linii partii. Gdy Chiny najechały Wietnam i musieli dowieść, że przynajmniej jedno z tych państw nie jest socjalistyczne, uznał wynikłe z tego teologiczne skrzywienia za szalenie zabawne. Parę młodszych osób poznał dzięki grupie poetyckiej na uniwersytecie, w której spotkaniach sporadycznie uczestniczył; znał kilku wybrańców z dawnej paczki Andrei, a w jego nowej firmie było paru ludzi, których polubił. Był młody, dobrze sytuowany i dość atrakcyjny, choć wolałby być wyższy oraz mieć włosy w bardziej wyraźnym odcieniu brązu (i nie mieć łysiny wielkości pięćdziesięciopensówki — skutek inflacji); stracił już rachubę kobiet, z którymi poszedł do łóżka. Przyłapał się na tym, że co dwa lub trzy dni kupuje butelkę laphroaig lub macallana; co parę miesięcy kupował prochy i zwykle wypalał skręta, żeby zasnąć. Zrezygnował z whisky na parę tygodni, chcąc sprawdzić, czy nie wpada w alkoholizm, po czym ograniczył się do jednej butelki tygodniowo.