Dwaj ludzie z firmy, których lubił, próbowali namówić go do wejścia z nimi w spółkę w ich własnym przedsiębiorstwie; nie mógł się zdecydować. Rozmawiał o tym z panem Cramondem i ze Stewartem. Adwokat powiedział, że to w zasadzie dobry pomysł, ale oznacza ciężką pracę; ludzie oczekiwali obecnie, że wszystko przyjdzie samo. Stewart roześmiał się i odparł:
— No cóż, czemu nie?
Mógł równie dobrze zarabiać forsę dla siebie jak dla kogoś innego; płacić podatki laburzystom i zatrudnić cwanego księgowego, gdyby to-rysi doszli do władzy. Stewart miał jednak własne, poważniejsze problemy; od lat nie czuł się dobrze i w końcu stwierdzono u niego cukrzycę. Gdy się spotykali, pił butelkowanego pilsa i wodził tęsknym spojrzeniem za kuflami wypełnionymi mocnym piwem.
Nadal nie wiedział, czy przyłączyć się do spółki. Napisał do Andrei, która odpowiedziała mu przez telefon:
— Zrób to.
Powiedziała też, że niebawem wróci. Studia skończone, rosyjski opanowany w zadowalający ją sposób. Pomyślał: Uwierzę, że wróciła, gdy ją zobaczę.
Zaczął się uczyć gry w golfa — za namową Stewarta.
Skompensował to, wstępując po latach do Amnesty International i posyłając ANC czek na pokaźną sumę po tym, jak jego firma pracowała nad zleceniem dla RPA. Sprzedał porsche i kupił nowego saaba turbo. Pewnej pogodnej czerwcowej soboty jechał do Gullane, by spotkać się i zagrać z adwokatem w Muirfield, raz za razem odtwarzając taśmę złożoną wyłącznie z „Because the Night” i „Shot by Both Sides” nagranych jeden po drugim, gdy ujrzał jego pogiętego niebieskiego bristola 409 wciąganego na ciężarówkę pomocy drogowej. Przejechał jeszcze kawałek dalej, wmawiając sobie, że auto ze spalonym przodem i rozbitą przednią szybą nie należało do Cramonda, po czym zawrócił na bocznej drodze i ruszył z powrotem do miejsca, w którym dwaj bardzo młodzi policjanci mierzyli drogę, uszkodzone pobocze i rozwalony kamienny mur.
Pan Cramond zmarł za kierownicą; atak serca. Pomyślał, że nie jest to taka straszna śmierć, o ile przy okazji nikogo się nie zabija.
Jedyna rzecz, której nie wolno mi powiedzieć Andrei, pomyślał, to to, że nie możemy się dalej spotykać w ten sposób. Czuł się nieco winny, że kupił czarny garnitur na pogrzeb jej ojca, podczas gdy na pogrzeb własnej matki założył jedynie opaskę na rękę.
Do krematorium jechał z nerwowym uciskiem w żołądku; miał kaca po wypiciu prawie całej butelki whisky poprzedniej nocy. Czuł, że bierze go przeziębienie. Gdy wjechał przez szarą okazałą bramę, z jakiegoś powodu wiedział, że Andrei tam nie będzie. Poczuł się chory i był gotów zawrócić i odjechać dokądkolwiek. Spróbował zapanować nad oddechem, sercem i pocącymi się dłońmi i wjechał saabem na szeroki, idealnie utrzymany plac, kierując się ku grupie samochodów zaparkowanych przed niskimi budynkami krematorium.
Na pogrzebie swej matki czuł się inaczej, a przecież tak naprawdę nie był w zbyt bliskich stosunkach z mecenasem. Może pomyślą, że jest jeszcze pijany; wziął wprawdzie prysznic i wyczyścił zęby, ale prawdopodobnie przez pory skóry czuć było woń whisky. Mimo nowego garnituru czuł się niechlujny. Zastanawiał się, czy nie powinien był kupić wieńca; wcześniej nie pomyślał o tym.
Rozejrzał się dokoła. Nie było jej, rzecz jasna. Miało to ukryty sens: gdy oczekiwał jej tutaj, przy samochodach, nie wiedzieć czemu nie mogła się pojawić; gdy nie spodziewał się jej ujrzeć przy grobie swojej matki, nagle się zjawiła. Wszystko to stanowi składnik bogatego wzorca życia, pomyślał, poprawiając czarny krawat, po czym podszedł do otwartych drzwi. Pamiętaj, synu, dodał w myślach, to kurewski kraj.
Andrea oczywiście była na miejscu. Sprawiała wrażenie starszej, ale piękniejszej; pod oczami miała drobne zmarszczki, których wcześniej nie zauważył; maleńkie mięsiste fałdy sprawiały, że wyglądała tak, jakby dorastała mrużąc oczy podczas pustynnej burzy. Wzięła go za rękę, pocałowała i trzymała przez chwilę, a potem puściła; chciał powiedzieć, że pięknie wygląda, że w czerni jest jej bardzo do twarzy — kiedy jednak ganił siebie w duchu za kretyńskie pomysły, usta mamrotały coś równie bezmyślnego, lecz łatwiejszego do przyjęcia. Nie dostrzegł łez w jej doskonale umalowanych oczach.
Nabożeństwo było krótkie, w zaskakująco dobrym guście. Pastor znał mecenasa; słuchając jego zwięzłego, lecz najwyraźniej szczerego pa-negiryku, czuł szczypanie w oczach. Chyba się starzeję, pomyślał; albo to wiek, albo nadmierna wrażliwość wywołana wypiciem zbyt dużej ilości mocnego alkoholu. Człowiek, którym byłem dziesięć lat temu, kpiłby z faktu, że pochwały wypowiedziane przez pastora pod adresem adwokata z wyższej warstwy klasy średniej wzruszyły go niemal do łez.
Mimo to po mszy rozmawiał z panią Cramond. Gdyby jej nie znal, pomyślałby, że jest pod wływem narkotyków: wydawała się promienieć, źrenice miała rozszerzone, skórę jaśniejącą energią zrodzoną ze śmierci; nie zroszone łzami zdumienie, stan szoku wywołany odebraniem mężczyzny, który przez ponad połowę jej życia był połową jej życia; coś wykraczającego poza natychmiastowość żalu. Przyszła mu na myśl chwila tuż po zranieniu, gdy oko widziało, jak młotek miażdży palec lub ześlizgujący się nóż kaleczy ciało, ale jeszcze przed wypłynięciem krwi bądź dotarciem sygnału bólowego do mózgu. Uznał, że matka Andrei znajduje się teraz w takim półcieniu, pogrążona w oleistych spokojnych wodach oka cyklonu. Wyjeżdżała nazajutrz, na wakacje do siostry w Waszyngtonie.
Ostatnie słowa, jakie do niego wypowiedziała, brzmiały:
— Zaopiekujesz się Andreą? Oboje byli sobie tacy bliscy. Ona nie chce ze mną pojechać. Zaopiekujesz się nią?
— Jeżeli na to pozwoli… Zdaje się jest ktoś w Paryżu, mogłaby…
— Nie — przerwała mu pani Cramond i dodatkowo zaprzeczyła stanowczym ruchem głowy (gestem, który odziedziczyła po niej córka; nagle zobaczył jedną w drugiej). — Nie, jesteś tylko ty. Ty — powiedziała i ścisnęła mu rękę, zanim wsiadła do bentleya swojego syna. — Teraz będziesz dla niej najbliższą osobą — dodała szeptem.
Przez chwilę stał, zakłopotany, a potem poszedł poszukać Andrei. Stała przed krematorium, na parkingu, niedbale oparta o czarną limuzynę właściciela zakładu pogrzebowego. Gdy podszedł do niej, zapalała mentolowego papierosa; zmarszczył brew i rzekł:
— Nie powinnaś palić. Pomyśl o swoich płucach. Posłała mu miażdżące spojrzenie.
— Okazuję solidarność — odparła z goryczą. — Mój stary też się teraz pali. — Na jej szczęce drgnął mały mięsień.
— Och, Andrea — powiedział, nagle przepełniony współczuciem. Wyciągnął do niej rękę, ale ona cofnęła się, odwracając od niego i mocniej otulając się płaszczem. Przez chwilę stał nieruchomo; wiedział, że parę lat temu takie odrzucenie dotknęłoby go i przypuszczalnie odwróciłby się na pięcie i odszedł. Czekał, i ona wróciła do niego, ciskając papierosa na żwir i rozgniatając go jednym ruchem czarnego buta.
— Zabierz mnie stąd, chłopcze. Rozwesel mnie, Szkocie. Gdzie porsche? Nie mogłam go znaleźć.
Pojechali saabem do Gullane; Andrea chciała zobaczyć miejsce, w którym umarł jej ojciec, więc zatrzymali się przy nadal rozkopanym rowie i nie naprawionym jeszcze murze. Obserwował ją w lusterku wstecznym, stojącą i patrzącą na rozdartą darń, jak gdyby oczekiwała, że zobaczy, jak trawa zarasta rany. Dotknęła rozoranej ziemi i kamieni polnego muru, po czym wróciła do samochodu, ścierając pył i ziemię z bladych, wypielęgnowanych palców. Powiedziała, że brat uważa jej chęć przyjazdu tutaj za objaw choroby.