— Ty nie uważasz, że jestem chora, prawda?
Odparł, że nie, nie jest. Pojechali dalej, do zimnego, pustego domu na wydmach z oknami wychodzącymi na zatokę.
Andrea odwróciła się i przytuliła do niego, ledwie znaleźli się za progiem; gdy próbował ją pocałować, delikatnie i czule, wpiła się wargami w jego usta, jej paznokcie wryły się w jego czaszkę, w plecy przez marynarkę, w pośladki przez spodnie czarnego garnituru; wydała z siebie skowyt, którego nigdy dotąd nie słyszał z jej ust, i ściągnęła mu marynarkę z ramion. Postanowił dopasować się do tej rozpaczliwej, wywołanej udręczeniem reakcji erotycznej, ale zamiar zaprowadzenia Andrei w jakieś wygodniejsze miejsce niż narażony na przeciągi hall z zimną terakotą i szorstką wycieraczką już po chwili stał się nieaktualny — jakby jego ciało obudziło się w odpowiedzi na to, co się działo, jak gdyby ogarnęła go błyskawicznie gorączka. Nagle poczuł, że trawi go równie silna żądza, dzikość i absurdalne zepsucie, zapragnął jej bardziej niż kiedykolwiek przedtem.
Opadli na wycieraczkę, Andrea przyciągnęła go do siebie, nie zdejmując płaszcza ani bielizny. Oboje doszli w ciągu kilku sekund i dopiero wtedy się rozpłakała.
Mecenas zostawił mu swoje kije golfowe. Nie mógł się nie uśmiechnąć; to był miły gest. Żonie — która miała własne pieniądze — zostawił dom przy Moray Place. Syn dostał jego wszystkie książki prawnicze i dwa najcenniejsze obrazy; Andrea miała otrzymać resztę, z wyjątkiem paru tysięcy przeznaczonych dla dzieci jej brata, kilku siostrzenic i siostrzeńców oraz sum zapisanych na cele charytatywne.
Cramond junior był zajęty podziałem majątku, więc razem z Andrea zawieźli panią Cramond na Prestwick, na nocny samolot do USA. Obejmował szczupłe ramiona Andrei i przyglądał się, jak samolot pnie się w górę, kreśląc łuk nad ciemną Clyde i biorąc kurs na Amerykę. Nalegał, by poczekali, aż zniknie z pola widzenia, więc stali i obserwowali, jak jego migające światła coraz bardziej maleją na tle łuny kończącego się dnia. Mniej więcej nad przylądkiem Kintyre, gdy prawie całkowicie stracił go z oczu, odrzutowiec wydostał się z mroku ziemi w światło kryjącego się za horyzontem słońca; nagle rozbłysła wlokąca się za nim smuga pary — wspaniały róż na tle intensywego ciemnego błękitu. Andrea wstrzymała oddech, po czym zaśmiała się cicho, po raz pierwszy, odkąd dowiedziała się o śmierci ojca.
W samochodzie, jadąc na północ wzdłuż głębokiej, ciemnej rzeki, wyznał, iż nie wiedział, że smuga pojawi się tak nagle, a po chwili wahania powiedział jej o tym, jak rok wcześniej próbował jechać za odrzutowcem lecącym do Paryża.
— Sentymentalny głupiec — powiedziała i pocałowała go.
Odwiedzili jego ojca, a potem zrobili sobie parę dni wolnego; ona musiała wracać do Paryża dopiero za dwa tygodnie, a on nie miał żadnych pilnych obowiązków w pracy, więc przez parę następnych dni po prostu jeździli, dokąd chcieli, nocując w małych hotelach i pensjonatach i nie wiedząc, dokąd wyruszą następnego rana. Pojechali na Muli, Skye, przylądek Wrath, do Inverness, Aberdeen i Dunfermline — gdzie zatrzymali się u Stewarta i Shony — po czym ominęli mosty i miasto, by przez Culross i Stirling, Blyth Bridge i hrabstwo Peebles dotrzeć na szkocko-angielskie kresy. W trakcie podróży wypadły jej urodziny; kupił jej w prezencie bransoletkę z białego złota.
Ostatniego dnia — wracali do Edynburga z Jedburgh — Andrea ujrzała w oddali basztę.
— Pojedźmy tam — zaproponowała.
Zdołali dojechać na odległość pół mili; zaparkowali przy wąskiej, pustej drodze, ona włożyła swoje kickersy, on zabrał aparat fotograficzny i poszli najpierw przez pole, a potem przez las i gęste kępy orlicy ku baszcie stojącej na rozległym wierzchołku porośniętego trawą skalnego wzgórza. Widząc ją z drogi, nie zdawał sobie sprawy, że jest taka ogromna.
Jej ciemne kamienie wydawały się piętrzyć nieskończenie; ciężka, szara nadbudówka z drewna, wieńcząca szczyt, mieściła coś, co wyglądało jak platforma widokowa pod strzelistym stożkowym dachem z drewna. Wyobrażał sobie, że do takiego miejsca będzie wiodła wygodna droga z parkingiem, sklepem z pamiątkami, bramkami z kołowrotem, urzędnikami, biletami i działalnością handlową. Tymczasem chyba nie było nawet ścieżki. Stali i zadzierając głowy, patrzyli na wieżę. Widok ze zbocza wzgórza był imponujący. Zrobił parę zdjęć.
Andrea odwróciła się do niego z uśmiechem.
— Przypomnij mi, jak się nazywa to miejsce?
Popatrzył na niesioną przez siebie mapę i wzruszył ramionami.
— Chyba Penielhaugh — odparł. Andrea roześmiała się.
— Penile-haugh. Ciekawe, czy można wejść do środka. Podeszła do małych drzwi, zapartych trzema dużymi głazami. Próbowała je przetoczyć.
— Życzę powodzenia — powiedział.
Odepchnął kamienie od drzwi i przetoczył je dalej. Drzwi się otworzyły. Andrea klasnęła w dłonie i weszła do środka.
— Niesamowite — stwierdziła, gdy dołączył do niej.
Wieża była pusta, stanowiła po prostu kamienną rurę. Wewnątrz panował mrok, klepisko było pokryte gołębimi odchodami i maleńkimi, miękkimi piórami; w ciemnościach rozległo się echo słabego gruchania zaniepokojonych ptaków. Nagły trzepot skrzydeł zabrzmiał niczym cichnące niepewne oklaski. Wysoko nad ich głowami parę ptaków przecięło w locie mgliste smugi światła odbitego od drewnianej kopuły. Wąskie schody — kamienie sterczące z muru — wznosiły się spiralnie w zwieńczony światłem mrok.
— Zdumiewające miejsce — wyszeptał.
— Jak słodki jest ten dźwięk… Tolkienowski, jak mawiano — zauważyła i zadarłszy głowę, patrzyła w górę z otwartymi ustami.
On podszedł do spiralnych schodów. Na wrzecionowanych, nieco zardzewiałych prętach osadzona została wąska metalowa poręcz. Ma półtora wieku, jeśli jest oryginalna, pomyślał.
Więcej. Jest jeszcze starsza. Potrząsnął nią, niezdecydowany.
— Myślisz, że są bezpieczne? — zapytała cichym głosem Andrea. Znowu popatrzył w górę. Wyglądało na to, że do szczytu baszty jest ładnych parę metrów. Pięćdziesiąt? Siedemdziesiąt? Pomyślał o kamieniach, które przetoczono pod drzwi. Andrea również spojrzała w górę, chwyciła opadające piórko i popatrzyła na nie. Wzruszył ramionami.
— Raz kozie śmierć. — Ruszył po kamiennych schodach. Andrea po śpieszyła za nim. Zatrzymał się. — Pozwól, że pójdę trochę z przodu. Je stem cięższy.
Wszedł po następnych dwudziestu paru stopniach, stawiając stopy blisko muru i nie wspierając się na żelaznej poręczy. Andrea szła za nim, zachowując dystans.
— Przypuszczalnie wszystko w porządku — poinformował w połowie drogi, zerkając na krążek ciemnej, upstrzonej ziemi na dole. — Pewnie się okaże, że miejscowa drużyna rugby trenuje tutaj codziennie, wbiega jąc i zbiegając po tych schodach.
— Zapewne.
Nie powiedziała nic więcej.
Dotarli na szczyt. Wyszli na szeroką ośmiokątną platformę z pomalowanego na szaro drewna; grube belki, mocne deski oraz solidne poręcze. Oboje ciężko oddychali. Serce waliło mu jak młot.
Był bezchmurny dzień, wiatr muskał ich włosy. Wdychali świeże, chłodne powietrze i chodzili po przewiewnym kręgu, rozkoszując się widokiem. Zrobili parę zdjęć.