— Myślisz, że widać stąd Anglię? — zapytała Andrea.
Spoglądał na północ, ciekaw, czy plama na horyzoncie, po drugiej stronie odległych wzgórz, wisi nad Edynburgiem. Postanowił przy najbliższej okazji kupić lornetkę. Rozejrzał się.
— Oczywiście — odparł. — Boże mój, w naprawdę bezchmurny dzień prawdopodobnie zobaczyłabyś stąd swoją matkę.
Andrea objęła go w pasie i przytuliła się, układając głowę na jego piersi. Pogładził ją po włosach.
— Naprawdę? — zdziwiła się. — A Paryż?
— Tak, może Paryż także. — Popatrzył w jej zielone oczy. — Sądzę, że Paryż widać prawie z każdego miejsca.
Nie odezwała się, tylko objęła go jeszcze mocniej. Pocałował ją w czubek głowy.
— Naprawdę wracasz?
— Tak — odparła, a on poczuł skinienie jej głowy ocierającej się o jego pierś. — Wracam.
Przez chwilę patrzył na krajobraz w oddali, obserwując, jak wiatr porusza wierzchołkami zwartego szeregu świerków. Wydał z siebie krótki śmiech — nagłe wzruszenie ramionami — z odgłosem uwięzionym w piersi.
— O co chodzi? — zapytała, nie unosząc wzroku.
— Właśnie sobie pomyślałem… Przypuszczam, że gdybym poprosił cię o rękę, odmówiłabyś, prawda?
Pogładził ją po włosach. Powoli podniosła głowę.
— Też tak przypuszczam — odpowiedziała powoli, mrugając oczami i przenosząc spojrzenie z jednego jego oka na drugie.
Maleńka zmarszczka pojawiła się na jej czole między bardzo ciemnymi brwiami.
Wzruszył ramionami i odwrócił wzrok.
— Mniejsza o to — rzekł.
Andrea objęła go znowu, tuląc głowę do jego piersi.
— Przykro mi, kochanie. Gdybym miała za kogoś wyjść, to tylko za ciebie. Ale po prostu nie nadaję się na żonę.
— Co mi tam. Ja chyba też nie jestem materiałem na męża. Po prostu nie chcę znowu rozstawać się z tobą na tak długo.
— Nie sądzę, byśmy musieli się rozstawać.
Wiatr zwiał lśniące włosy Andrei na jego twarz; łaskotały go w nos.
— Nie chodzi jedynie o Edynburg, chodzi również o ciebie — wyjaśniła cichym głosem. — Potrzebuję własnego miejsca, obawiam się, że czuły głos i ładny tyłek łatwo sprowadzą mnie na manowce, ale… No cóż, decyzja należy do ciebie. Jesteś pewien, że nie chcesz poszukać sobie miłej żonki? — Spojrzała na niego, uśmiechając się szeroko.
— Jak cholera — odparł i potwierdził skinieniem głowy.
Andrea zaczęła go lekko całować. Oparł się o jeden z szarych słupów drewnianej nadbudówki, ściskając ją za pośladki, penetrując językiem wnętrze jej ust i myśląc: No cóż, jeżeli ten cholerny słup nie wytrzyma, do diabła z tym, może już nigdy nie będę taki szczęśliwy. Można skończyć w gorszy sposób.
Andrea odsunęła się od niego ze znajomym ironicznym uśmieszkiem na twarzy.
— Namówiueś mie do tego, zuotousty draniu. Roześmiał się i przyciągnął ją z powrotem.
— Ty nienasycona ladacznico.
— Wyzwalasz we mnie to, co najlepsze.
Pieściła jego jądra przez dżinsy, gładziła po wzwiedzionym członku.
— Wydawało mi się, że masz okres…
— Dobry Boże, człowieku, chyba nie obawiasz się odrobiny krwi?
— Oczywiście że nie, ale nie wziąłem żadnych chusteczek ani…
— Czemu mężczyźni są tak cholernie wybredni? — mruknęła, gryząc go w pierś przez koszulę i wyjmując cienki biały szalik z kieszeni swoje go żakietu niczym magik wyciągający królika. — Użyj tego, jeżeli mu sisz się wytrzeć.
Zamknęła mu usta pocałunkiem. Wyciągnął jej koszulę ze spodni i spojrzał na szalik trzymany w drugiej ręce.
— To jedwab — powiedział.
Andrea rozsunęła zamek jego rozporka.
— Bez wątpienia, kochanie. Zasługuję na to, co najlepsze.
Potem leżeli nieruchomo, drżąc nieco na wietrze chłodnego lipcowego dnia, przenikającym przez drewnianą konstrukcję. Powiedział Andrei, że otoczki jej sutek są jak różowe podkładki, same brodawki jak małe beżowe śruby, a maleńkie pomarszczone żłobki na ich czubkach przypominają rowki na śrubokręt. Śmiała się cicho, sennie, rozbawiona takimi porównaniami. Spojrzała na niego z figlarną miną.
— Naprawdę mnie kochasz? — zapytała, udając, że w to nie wierzy. Wzruszył ramionami.
— Niestety, tak.
— Jesteś głupcem — zbeształa go łagodnie, unosząc dłoń, by bawić się kosmykiem jego włosów, i uśmiechając się.
— Tak sądzisz — odparł, pochylił się i pocałował ją w czubek nosa.
— Owszem. Jestem niestała i samolubna.
— Jesteś szczodra i niezależna.
Odgarnął jej z oczu zdmuchnięte przez wiatr włosy. Roześmiała się i pokręciła głową.
— No cóż, miłość jest ślepa — zauważyła.
— Tak mówią — westchnął. — Sam tego nie widzę.
Metamorfoza:
Oligocen
Gdy bytem miody, widywałem, jak te rzeczy opadają na moich oczach, ale wiedziałem, że są w moich gałkach ocznych i że poruszają się w taki sam sposób, w jaki sztuczne płatki śniegu poruszają się w ozdóbkach z zimowymi widokami. Nigdy nie zdołałem zrozumieć, czym u licha były (powiedziałem kiedyś doktorowi, że wyglądają jak drogi na mapie — nadal wiem, co miałem na myśli — choć lepiej opisałoby je stwierdzenie, że wyglądają niczym maleńkie skręcone rurki ze szkła z kawałkami ciemnej substancji w środku), ponieważ jednak nie powodowały żadnych poważnych problemów, nie zwracałem na nie uwagi. Dopiero po latach odkryłem, że były czymś zupełnie normalnym: martwymi komórkami ze sklepienia gaiki ocznej opadającymi w cieczy wodnistej oka. Kiedyś obawiałem się, że je zamulą, ale domyśliłem się, że w moich oczach zachodzi jakiś proces, który temu zapobiega. Naprawdę szkoda — z moją wyobraźnią świetnie nadawałbym się na hipochondryka.
Ktoś opowiadał mi coś o mule — ten mały ciemnowłosy facet z laską. Powiedział mi, że cały ten kram się zapada; zaczerpnęli tyle wody ze studni artezyjskich i wypompowali tyle ropy i gazu, że całe jego kawałki po prostu pogrążają się w wodzie. Bardzo się tym denerwował. Oczywiście jest na to sposób: wtłacza się wodę morską. Kosztowniejszy niż zwykłe zasysanie potrzebnych surowców, ale niczego nie dostaje się za darmo (aczkolwiek są, rzecz jasna, rezerwy, które się cholernie szybko wyczerpują).
Jesteśmy skałą, częścią maszyny (Jakiej maszyny? Tej maszyny. Spójrz, podnieś ją, potrząśnij, zobacz, jak tworzą się ładne wzory; obserwuj, jak sypie śniegiem lub kropi deszczem, bądź wieje albo świeci) i żyjemy życiem skał; najpierw wulkanicznych w dzieciństwie, metamorficznych w kwiecie wieku, osadowych w okresie starczego zdziecinnienia. W rzeczywistości naga prawda jest jeszcze bardziej fantastyczna: wszyscy jesteśmy gwiazdami, my, wszystkie nasze układy i ten jeden jedyny układ, jesteśmy mułem nagromadzonym po dawnych wybuchach, gasnącymi gwiazdami z czasów tych pierwszych narodzin, eksplodującymi w ciszy, by wprawiać swe gazy-odłamki w ruch wirowy, gromadzić je, formować (spadajcie, nikczemni urojeni mnisi).
A więc jesteśmy mułem, jesteśmy osadem, jesteśmy pozostałościami (pianą i mętem); w niczym to jednak nie przeszkadza. Wy jesteście tym, co przeminęło, jeszcze jedną kolekcją, punktem na (rozciągniętej) linii, zwykłym czołem fali.
Wstrząs i szturchnięcie. Maszyna w maszynie w maszynie w maszynie w maszynie w… Chcesz, żebym na tym poprzestał? Szturchnięcie, wstrząs. Sny o czymś z odległej przeszłości, o czymś złożonym gdzieś w mózgu i wreszcie wypływającym na powierzchnię (kolejny szrapnel, następne odłamki).