Выбрать главу

Szturchnięcie wstrząs szturchnięcie wstrząs. W półśnie oczopląs w półśnie oczopląs.

Miasta i Królestwa i Mosty i Wieże… Jestem pewien, że zmierzam do nich wszystkich. Przecież nie mogę długo jechać, gdzieś nie docierając.

Gdzie u diabła był ten ciemny most? Wciąż go szukam.

W ciszy pędzącego pociągu widzę, jak przesuwa się za oknem.

Przy szybkiej jeździe drugorzędna architektura potrafi czasem prawie zupełnie zniknąć z pola widzenia; widać jedynie sam most, pierwotną konstrukcję, czerwoną siatkę krzyżujących się linii, błyskającą w jego światłach lub słońcu. Za nim błękitna zatoka, lśniąca w promieniach nowego dnia.

Pochyłe dźwigary przesuwają się niczym nieustannie siekące ostrza toporów, zamazując widok, dzieląc go, szatkując. Mam wrażenie, że w nowym świetle i porannej mgiełce widzę drugi most, w górze rzeki; szare echo, cień-zjawa jedynego mostu, wznoszący się z mgieł nad rzeką, prostszy i bardziej pochylony zarazem. Duch. Most-widmo; miejsce, które niegdyś znałem, ale już nie pamiętam. Miejsce do…

Po drugiej stronie, w dole rzeki, przez ciemne linie konstrukcji widzę balony zaporowe wiszące w świetle słońca, jak czarne pękate łodzie podwodne, nadęte od psującego się gazu.

Potem pojawiają się samoloty, lecące obok mnie; zmierzają w tym samym kierunku co pociąg, powoli go wyprzedzając. Są otoczone przez czarne chmury; wokół nich wybuchają ciemne kłęby dymu. Ich pulsujące światła pozycyjne zlewają się z czarnymi smugami pocisków reaktywowanej obrony przeciwlotniczej, jeszcze bardziej zamazując już i tak nieczytelny komunikat, ciągnący się za samolotami.

Niewrażliwe na atak, obojętne srebrzyste samoloty lecą dalej przez grad eksplodujących pocisków — ich szyk idealny, znaki zapisane na niebie równie kształtne i precycyjne jak zawsze, światło słońca iskrzy się na ich lśniących bulwiastych korpusach. Wszystkie trzy, od osłony piasty śmigła po płozę ogonową,wyglądają na zupełnie nie uszkodzone; linii nitów na ich kadłubach nie szpeci nawet sadza ani plamy oleju.

I wtedy, gdy są niemal za daleko, bym widział je wyraźnie przez gęstniejące kształtowniki konstrukcji mostu, gdy już doszedłem do wniosku, że muszą być naprawdę niewrażliwe albo że przynajmniej działa na moście wystrzeliwują pociski dymne, a nie szrapnele czy nawet rakiety, jeden z samolotów, ten lecący w środku, zostaje trafiony. Trafiony w ogon. Natychmiast zaczyna zwalniać, zostaje w tyle, z ogona bucha szary dym, czarne kłęby jego komunikatu przez pewien czas nadal ukazują się na niebie, po czym rzedną, w miarę jak traci dystans, i w końcu leci obok pociągu. Nie opada ani nie robi żadnych innych uników; leci tym samym ustalonym kursem, tyle że wolniej.

Jego ogon znika, pochłonięty przez dym. Mimo to leci dalej — prosto i w poziomie. Kadłub jest stopniowo trawiony przez dym.

Samolot dotrzymuje tempa mojemu pociągowi i nie zbacza z kursu, choć wokół wciąż roi się od czarnych wybuchów pocisków przeciwlotniczych, czyniących szkodę lub nie. Połowa kadłuba zniknęła; szary dym zaczyna pożerać krawędź spływu u nasady skrzydeł i tylną część osłony kabiny.

Samolot na zdrowy rozum nie nadaje się do latania; powinien runąć w dół w chwili, gdy stracił usterzenie poziome, ale leci dalej, wciąż dokładnie na wysokości pędzącego pociągu i z tą samą prędkością. Gęsta chmura szarego dymu pochłania kadłub, kabinę pilota, skrzydła, a potem rzednie, gdy i one znikają; do pożarcia pozostaje tylko kapot silnika i prawie niewidoczne śmigło.

Latający silnik: bez pilota, bez paliwa, bez usterzenia, bez elementów zapewniających nośność. Kapot znika wydech po wydechu. Lecieć za jego resztą raczy jedynie parę kłębów czarnego dymu. Silnik znikł; śmigło znika w nagłym gęstym impulsie szarości, potem widać jedynie osłonę piasty śmigła, spalającą się szybko, by pozostawić po sobie cienką szarą smugę, która rozwiewa się po chwili. Za przemykającymi pionowymi i ukośnymi elementami zamazanego przez prędkość mostu widać tylko błękitne niebo i balony.

Pociąg kolebie mną i potrząsa. Jestem na wpół świadomy.

Z powrotem zapadam w sen.

W podróży miałem powracające sny o życiu na stałym lądzie; ciągle oglądałem jednego człowieka — najpierw jako małego chłopca, potem jako nastolatka i wreszcie jako młodego mężczyznę, ale w żadnym stadium nie widziałem go wyraźnie. Tak jakby to wszystko rozgrywało się za mgłą i tylko w czerni i bieli oraz w scenerii zawalonej przedmiotami, które były czymś więcej niż obrazami, lecz nie były realne, jak gdybym obserwował to życie na zniekształconym ekranie, a jednocześnie mógł zaglądać do głowy tego człowieka, widzieć jego myśli, skojarzenia, domysły i wyobrażenia eksplodujące zeń na ekran, który obserwowałem. Wszystko to wydawało się szare i nierzeczywiste i czasami mogłem spostrzec podobieństwa między zdarzeniami w owym powtarzającym się śnie a tym, co rzeczywiście zdarzyło się w czasie, gdy żyłem na moście.

Być może to była rzeczywistość, moje uszkodzone wspomnienia odtworzone na tyle, by wystawić coś w rodzaju chaotycznego przedstawienia, i usiłujące zabawić mnie lub dostarczyć mi informacji. Przypominam sobie, że w pewnym momencie mojego snu naprawdę widziałem coś, co wyglądało jak most, ale tylko z oddali, chyba z pustego brzegu morza, a poza tym był on o wiele za mały. Potem pomyślałem, że mogłem stać pod nim, ale znowu był zbyt mały i zbyt ciemny — przebrzmiałe echo, nic więcej.

Pusty pociąg, w którym się ukryłem, przemierzał most przez wiele dni, czasami zwalniając bieg, ale nigdy się nie zatrzymując. Parę razy mogłem z niego wyskoczyć, ale mógłbym się zabić, a nadal byłem zdecydowany dotrzeć do końca tej budowli.

Miałem do dyspozycji tylko trzy opustoszałe wagony: dwa osobowe — z fotelami, małymi stołami i przedziałami sypialnymi — oraz restauracyjny. Nie było jednak kuchni, a na obu końcach tego składu znajdowały się zamknięte na klucz drzwi.

Przez większą część podróży ukrywałem się, siedząc w jednym z rozkładanych foteli tak, aby nie można mnie było zobaczyć z zewnątrz, lub leżąc na najwyższym łóżku w przedziale sypialnym i zerkając przez na wpół zaciągnięte zasłony na most za oknem.

Piłem wodę z umywalek w toaletach i marzyłem na jawie lub śniłem o jedzeniu.

Nocą do nie oświetlonych wagonów często wpadały z zewnątrz drgające snopy pomarańczowego światła. Z każdym mijającym dniem robiło się coraz cieplej, a światło słońca stawało się jaśniejsze. Miałem wrażenie, że kształt mostu za oknami nie zmienia się, zmieniali się jednak ludzie, których od czasu do czasu widziałem w przelocie przy torach; ich skóra stawała się ciemniejsza w miarę wzrostu nasłonecznienia.

Ale po paru dniach wszystko znowu wydawało się ciemnieć, gdy leżałem osłabiony głodem na rozłożonym fotelu, wstrząsany jak nie przymocowany ładunek. Zacząłem sądzić, że światło w ogóle się nie zmieniło i tylko coś w moich oczach powodowało, że ludzie wyglądali jak zjawy. Wciąż jeszcze mnie bolą.

Jednej nocy ocknąłem się ze snu o ostatnim posiłku, który zjadłem z Abberlaine Arrol, i spostrzegłem, że jest bardzo ciemno — zarówno w wagonie, jak i na zewnątrz.

Z mostu za oknem nie docierało żadne światło, w przedziale nie było widać żadnej chromowanej krawędzi mebli odbijającej jego promienie; nie potrafiłem dojrzeć także mojej własnej ręki, gdy trzymałem ją przed twarzą. Zamknąłem powieki, przycisnąłem gałki oczne i dopiero wtedy zobaczyłem fałszywe światło, którym oczy reagują na ucisk.

Wyszedłem po omacku na korytarz, otworzyłem okno i wyjrzałem na zewnątrz. Wraz z ciepłym powietrzem napłynął do wagonu dziwny, intensywny zapach. Z początku zaniepokoiło mnie to: nie czułem woni soli, farby ani oleju, nawet dymu i spalin.