Czułem się słaby i byłem głodny jak wilk, głodniejszy niż w pociągu, który zabrał mnie z mostu. Odkryłem, że w ciągu nocy straciłem prawie połowę wagi. Szczypałem się i gryzłem w policzek, ale nie obudziłem się. Rozejrzałem się po opustoszałej sali; okna zostały zabezpieczone taśmą: czarno-białe paski tworzyły iksy na prostokątnych szybach. Na zewnątrz płonęło miasto.
Tam, gdzie powinien się znajdować mój przydziałowy uniform, znalazłem źle dopasowane buty i stary garnitur. Ubrałem się i wyszedłem na miasto. Park, w którym miałem zamiatać, pozostał na swoim miejscu, ale był zastawiony namiotami i otoczony zrujnowanymi budynkami.
Samoloty przelatywały z warkotem nad moją głową lub przeraźliwie gwiżdżąc, pikowały w dół z pochmurnego nocnego nieba. Ziemią i powietrzem wstrząsały wybuchy; w niebo strzelały płomienie. Wszędzie unosił się zapach śmierci. Spostrzegłem martwego konia, padłego w zaprzęgu, z wozem na wpół przysypanym gruzami budynku. Był skrupulatnie ćwiartowany przez grupę chudych mężczyzn i kobiet z wytrzeszczonymi oczami.
Chmury tworzyły pomarańczowe wyspy na tle czarnego jak smoła nieba. Samoloty krążyły jak sępy nad płonącym miastem. Czasami jakiś szperacz wyławiał jeden z nich z mroku — wówczas parę kłębów dymu jeszcze bardziej zaciemniało niebo wokół samolotu — wyglądało jednak na to, że miasto jest bezbronne. Z rzadka rozlegały się nad nami przeraźliwe gwizdy pocisków; dwa razy bliskie wybuchy zmusiły mnie do poszukiwania schronienia, gdy zakurzone cegły i odłamki kamieni ze stukiem i głuchym hukiem spadały wokół mnie.
Włóczyłem się przez wiele godzin. Wracając przed świtem do dormi-torium przez ten nie kończący się koszmar, znalazłem się w pewnej chwili za dwojgiem staruszków. Szli ulicą, wspierając się wzajemnie, gdy mężczyzna nagle zgiął się wpół i upadł, pociągając za sobą kobietę. Próbowałem pomóc im się podnieść, ale mężczyzna już nie żył. Przez kilka minut nie spadały bomby ani pociski i choć wydawało mi się, że słyszę w oddali palbę z broni ręcznej, w pobliżu panował spokój. Kobieta, chuda i siwa jak jej martwy towarzysz, płakała rozpaczliwie, z jękiem wtulając twarz w wytarty kołnierz jego płaszcza, kręcąc wolno głową i powtarzając raz po raz słowa, których nie rozumiałem.
Nie przypuszczałem, że oczy wysuszonej staruszki mogą zawierać tyle łez.
Gdy wróciłem do dormitorium, pełno w nim było martwych żołnierzy w szarych mundurach. Jedno łóżko pozostało wolne. Położyłem się na nim i zbudziłem się ze swego snu.
Było to identyczne, spokojne, nietknięte miasto, z tymi samymi drzewami i ścieżkami oraz wysokimi szarymi budynkami. I ja wciąż tu byłem. Budynki, które widziałem w płomieniach lub zrujnowane, wznosiły się wokół parku, w którym pracowałem. Gdy jednak przyjrzałem się im uważnie, w paru miejscach znalazłem kamienie, których nie odnowiono i które stanowiły część pierwotnych budynków. Niektóre z tych bloków były odłupane i naznaczone wyraźnymi, choć już spatynowanymi bliznami po kulach i odłamkach.
Takie sny miałem przez wiele tygodni: zawsze bardzo podobne, nigdy identyczne. Nie wiedzieć czemu nie byłem zaskoczony, gdy odkryłem, że wszyscy miewają takie sny. To oni byli zaskoczeni — tym, że ja ich nigdy wcześniej nie miałem. Mówię im, że nie potrafię zrozumieć, dlaczego sprawiają wrażenie przerażonych swoimi snami. To była przeszłość, tłumaczę, a to jest teraźniejszość. Przyszłość będzie lepsza, nie będzie przeszłością.
Myślą, że istnieje zagrożenie. Mówię im, że go nie ma. Niektórzy ludzie zaczęli mnie unikać. Tłumaczę tym, którzy jeszcze chcą słuchać, że są uwięzieni, lecz więzienie tkwi w ich umysłach.
Zeszłej nocy siedziałem do późna, pijąc — o wiele za dużo — z kolegami z pracy. Powiedziałem im wszystko o moście i zapewniłem, że w długiej podróży tutaj nie widziałem niczego, co by im zagrażało. Większość stwierdziła, że jestem obłąkany i poszła spać. Położyłem się zbyt późno, wypiłem za dużo.
Teraz, na początku tygodnia, mam kaca. Biorę miotłę ze składu i idę do chłodnego parku, gdzie leżą liście, wilgotne lub przymarznięte do ziemi — zależnie od tego, gdzie pada światło słońca. Oni czekają na mnie w parku; czterej mężczyźni i duży czarny samochód.
W samochodzie dwaj z nich dają mi wycisk. W tym czasie pozostałych dwóch rozmawia o kobietach, które zerżnęli w ten weekend. Biją w bolesny sposób, ale bez szczególnego zapału; sprawiają wrażenie niemal znudzonych. Jeden rozcina sobie kłykieć na moich zębach i przez chwilę wygląda na zirytowanego. Wyciąga kastet, ale któryś z pozostałych mężczyzn mówi coś do niego; tamten chowa kastet i siada, ssąc skórę. Samochód z rykiem pędzi szerokimi ulicami.
Chudy siwowłosy mężczyzna za biurkiem przeprasza mnie; nie powinienem zostać pobity, ale to nic szczególnego; tak to już bywa. Twierdzi, że i tak jestem szczęściarzem. Ocieram zakrwawiony nos i opuchnięte oczy chusteczką z monogramem — to cud, że mi jej jeszcze nie ukradziono — i próbuję się z nim zgodzić.
— Gdybyś był jednym z naszych, to… — mówi i kręci głową. Stuka kluczem o blat szarego metalowego biurka.
Znajduję się w jakimś dużym budynku pod ziemią. W drodze z miasta zawiązali mi oczy. Wiem, że jestem w jakimś innym mieście, ponieważ słyszałem jego odgłosy i jechaliśmy przez nie godzinę, zanim samochód zjechał spiralnym torem do jakiegoś podziemnego, wypełnionego echem pomieszczenia. Gdy się zatrzymał, zaprowadzono mnie niezliczonymi krętymi korytarzami do tego pokoju, gdzie czekał chudy siwowłosy mężczyzna, stukający kluczem w szare biurko i popijający herbatę.
Pytam, co mają zamiar ze mną zrobić. Zamiast odpowiedzi wysłuchuję opowieści o więzieniu połączonym z komendą główną policji, w której się obecnie znajduję. Jak się domyślałem, w przeważającej części mieszczą się one pod ziemią. Mężczyzna z niekłamanym entuzjazmem wyjaśnia zasady, według których zaprojektowano je i zbudowano, ożywiając się z każdym kolejnym słowem. Więzienie-komenda główna ma kształt kilku wysokich cylindrów — odwróconych kolistych drapaczy chmur, schowanych pod powierzchnią miasta. Celowo nie określa ich dokładnej liczby, ale odnoszę wrażenie, że tych umieszczonych blisko siebie cylindrów jest od trzech do sześciu. Każdy z ogromnych, zatopionych pod ziemią bębnów zawiera setki pomieszczeń: cele, biura, toalety, stołówki, dormitoria i tak dalej, i każdy może się obracać niczym olbrzymi magazyn materiałów wybuchowych na okręcie wojennym, tak że prawie stale można zmieniać zorientowanie korytarzy i drzwi prowadzących do i z każdego b ębna. Drzwi, które jednego dnia prowadzą do windy, podziemnego parkingu, stacji kolejowej lub pewnego miejsca w jednym z pozostałych cylindrów mogą nazajutrz prowadzić do zupełnie innego cylindra lub ku litej skale. Z dnia na dzień, a nawet — w warunkach stanu podwyższonej gotowości — z godziny na godzinę tę skrzynię przekładniową z obracającymi się bębnami można przemieszczać albo na chybił trafił, albo zgodnie ze skomplikowanym zakodowanym wzorem, zupełnie dezorganizując planowanie jakiejkolwiek ucieczki i jej realizację. Informacje niezbędne do odszyfrowania tych nieprzewidzianych transformacji udzielane są policji i personelowi wyłącznie w razie uzasadnionej potrzeby, tak że nikt nie wie, jaką nową konfigurację przyjął złożony podziemny kompleks; tylko najwyżsi rangą i najbardziej zaufani urzędnicy mają dostęp do maszyn, które nadzorują owe rotacje, a mechanizmy i elektronika będące ich mięśniami i nerwami są skonstruowane w taki sposób, by żaden inżynier czy elektryk naprawiający dowolny defekt lub zakłócenie nie mógł uzyskać choćby ogólnego wyobrażenia całego systemu.