Gdy facet opisuje mi to wszystko, jego oczy są jasne i szeroko otwarte. Boli mnie głowa, widzę jak przez mgłę i muszę się wysikać, ale zupełnie szczerze przyznaję, że to spore osiągnięcie inżynieryjne.
— Nie rozumiesz? — pyta. — Nie rozumiesz, co to jest, czego jest wyobrażeniem?
Przyznaję, że nie wiem; dzwoni mi w uszach.
— Zamka! — oświadcza triumfalnie, z błyskiem w oczach. To poemat; pieśń zawarta w metalu i skale. Idealne, rzeczywiste wyobrażenie swego celu: zamek, sejf, zestaw urządzeń unieruchomiających; bezpieczne miejsce do przechowywania zła.
Rozumiem, co chce przez to powiedzieć. Tętni mi w skroniach.
Tracę przytomność.
Gdy się budzę, znów siedzę w pociągu i mam mokro w spodniach.
Miocen
— Wersje prawdy rozsiewanej, Jak plastikowe odłamki stadu, Zachodzącej większości za skórę, I działającej niektórym na nerwy… Kolejna stróżyna starej blastomy, Kolejny objaw systemu; Kwiat i kloaka naszego cukrzycowego materializmu.
Chodź i przeproś nas, Wyjaśnij, dlaczego zrobiłeś to, co musiałeś zrobić; Powiedz nam o tym, jaki ból sprawia ci bycie uprzejmym. Mówisz o: Krwawych Niedzielach, Czarnych Wrześniach, I cały czas niszczysz.
Będziemy się uśmiechać, udawać, Badać teren pod barykady. Liczyć broń, koszty operacji, A tymczasem mamrocz: „Sądzę, że to tak właśnie się stało. Jestem pewien, że jest dokładnie tak, jak mówisz”.
— …No cóż, bardzo radykalne. Sporo w tym dobrego wyczucia sytuacji. — Stewart potwierdził skinieniem głowy. — Zawsze mówiłem, że dobry wiersz jest wart tysiąca kałasznikowów. — Znowu kiwnął głową i napił się ze swojej szklanki.
— Słuchaj, dupku, powiedz mi tylko, czy masz coś przeciwko temu fragmentowi o „cukrzycowym materializmie”.
Stewart wzruszył ramionami i sięgnął po następną butelkę pilsa.
— Nie przeszkadza mi, przyjacielu. Recytuj dalej. To nowy wiersz?
— Nie, stary jak świat. Ale sądzę, że mógłbym spróbować parę wydrukować. Myślałem, że możesz się poczuć urażony.
Stewart roześmiał się.
— Boże, czasem zachowujesz się jak stuknięty sukinsyn, wiesz o tym?
— Wiem.
Znajdowali się w domu Stewarta i Shony w Dunfermline. Shona zawiozła dzieci na sobotę i niedzielę do Inverness; on przyjechał zostawić prezenty bożonarodzeniowe i porozmawiać ze Stewartem. Musiał z kimś porozmawiać. Otworzył następną puszkę exporta i dorzucił blaszkę wieczka do sporej jeż sterty w popielniczce.
Stewart nalał sobie pilsa do szklanki i podszedł do aparatury hi-fi. Ostatnia płyta skończyła się przed paroma minutami.
— Może odrobina rozrywki z dawnych lat?
— Dobra, pogrążmy się w nostalgii. Czemu nie.
Usadowił się w fotelu i obserwował, jak Stewart wertuje płyty ze swojej kolekcji; żałował, że nie zdołał wymyślić na prezent dla chłopców czegoś bardziej fantazyjnego niż bony na płyty. No cóż, o to właśnie obaj prosili. Dziesięć i dwanaście lat; pamiętał, że pierwszy singiel kupił na swoje szesnaste urodziny. Oni już mieli swoje zbiory płyt długogrających. No cóż.
— Chryste Panie — mruknął Stewart, wyciągając niebiesko-szarą okładkę; sprawiał wrażenie lekko zaszokowanego. — Czy ja naprawdę kupiłem „Deep Purple in Rock”?
— Musiałeś być nieźle nawalony — odparł.
Stewart odwrócił się i mrugnął do niego, wyjmując płytę.
— Czyżby? Nie było w tym przebłysku inteligencji?
— Zaledwie iskierka. Nastaw wreszcie tę cholerną płytę.
— Nie odtwarzałem jej dość długo, pozwól, że ją wyczyszczę… Stewart wyczyścił płytę i puścił „Can’t Stand The Rezillos”.
Mój Boże, pomyślał, nagrali ją w 1978. To rzeczywiście rozrywka z dawnych lat.
Stewart kiwał przez chwilę głową w takt muzyki, po czym usiadł w swoim fotelu.
— Lubię te subtelne melodyjne piosenki — zawołał.
Ścieżka, na której położył igłę adapteru, zawierała „Somebo-dy’s Gonna Get Their Head Kicked In Tonight”. Uniósł swą puszkę ku Stewartowi.
— Boże Wszechmogący, toż to siedem lat!
Stewart pochylił się do przodu, z dłonią przyłożoną do ucha. On pokazał na tarczę gramofonu i krzyknął:
— Powiedziałem: siedem lat… — Skinął głową w kierunku aparatury hi-fi. — Pomyśleć tylko, siedemdziesiąty ósmy.
Stewart wyprostował się w fotelu, z emfazą kiwając głową.
— E tam, siedem — zawołał. — Trzydzieści trzy i jedna trzecia!
Doszło do tego, że zarabiam na chleb opowiadaniem historii.
Najeżdżam moje sny w poszukiwaniu smakowitych kąsków dla zazdrosnego Marszałka Polnego i zgrai jego krwiożerczych aż do znudzenia podwładnych. Siedzimy w kucki dokoła ogniska z opadłych flag i białych kruków, płomienie błyskają na bandolierach i bagnetach; jemy ludzkie mięso i pijemy samogon; Marszałek Polny chełpi się słynnymi bitwami, które wygrał, wszystkimi kobietami, które zerżnął, a potem, gdy nie potrafi już wymyślić następnych kłamstw, żąda, bym mu opowiedział jakąś historię. Opowiadam mu jedną o małym chłopcu, którego tato miał gołębnik i który jako mężczyzna nigdy nie czuł się szczęśliwszy niż wtedy, gdy dostał kosza na szczycie monstrualnego gołębnika.
Marszałek Polny sprawia wrażenie niewzruszonego, więc wracam do początku.
Nim doszedłem do siebie po melodramatycznym. omdleniu w gabinecie siwowłosego mężczyzny ze stukającym kluczem i szarym biurkiem, pociąg, w którym się znajdowałem, przejechał resztę Republiki, dotarł groblą na drugi brzeg prawie idealnie okrągłego morza i przebył kawałek mroźnej tundry.
Miałem na sobie kolejny nowy ubiór; uniform członka załogi pociągu. Leżałem w małym podnoszonym łóżku i zsikałem się w spodnie. Czułem się okropnie; tętniło mi w skroniach, odczuwałem ból w różnych miejscach ciała, powrócił kolisty ucisk w klatce piersiowej. Pociąg przemieszczał się z turkotem.
Miałem być kelnerem; kimś, kto czekał i usługiwał. W pociągu znajdowali się rozmaici oficjele z Republiki, jadący z misją pokojową — nigdy nie odkryłem, kim dokładnie są ani jakiego rodzaju pokój planują zawrzeć — a ja wraz z doświadczonym głównym stewardem miałem im usługiwać w wagonie restauracyjnym, serwując napoje, przyjmując zamówienia i przynosząc potrawy. Na szczęście ci starzejący się biurokraci byli prawie przez cały czas pijani i moje początkowe gafy w trakcie szkolenia przeszły nie zauważone. Od czasu do czasu musiałem także ścielić łóżka albo zamiatać, odkurzać i pastować podłogi w przedziałach sypialnych i wagonach osobowych.
Jeśli to jest kara, myślałem sobie, to bardzo łagodna. Później się dowiedziałem, że od znacznie gorszego losu uchronił mnie fakt, że dla tych ludzi byłem głupim i głuchym analfabetą. Ponieważ nie mogłem zrozumieć żadnych rozmów ani przeczytać żadnych gazet porozkładanych w wagonach, można mnie było obdarzyć zaufaniem i wykorzystać. Oczywiście nauczyłem się trochę ich języka, lecz moje słownictwo ograniczało się niemal zupełnie do spraw związanych z podawaniem do stołu oraz rozszyfrowywaniem napisów w rodzaju Nie przeszkadzać. Robiłem, co do mnie należało. Pociąg toczył się przez wietrzną tundrę, mijając miasta o niskiej zabudowie, obozy i posterunki wojskowe.
Gdy oddaliśmy się od Republiki, pijacki luz oficjeli zmienił się w pijackie napięcie; na horyzoncie wznosiły się czarne słupy dymu i od czasu do czasu w kierunku pociągu nagle i z przeraźliwym gwizdem pikowała eskadra myśliwców. Gdy samoloty śmigały nad nami, oficjele przy stolikach odruchowo schylali głowy, po czym wybuchali śmiechem, rozpinali kołnierzyki i z uznaniem kiwali głowami w stronę szybko oddalających się cętek eskadry. Po chwili zauważali moją obecność i strzelali majestatycznie palcami, żądając następnych porcji alkoholu.