Później stwierdziłem, że wagon oderwał się od reszty bombardowanego głazami pociągu i stoczył po osypisku ku gotującym się wodom jeziora. Ludzie Marszałka Polnego, plądrujący wagony, natknęli się na mnie we wraku, mamroczącego do siebie, i — tak twierdzą, ale mogą gadać, co im ślina na język przyniesie — próbującego przytwierdzić głowę głównego stewarda do tego, co zostało z jego ramion. Do ust wetknąłem mu podobno jabłko.
I znowu uratował mnie język: oni mówią tym samym co ja. Zaprowadzili mnie do Marszałka Polnego, który znajdował się w krótkim pociągu stojącym odrobinę dalej.
Marszałek Polny jest bardzo wysoki i ociężały, ma nieproporcjonalnie długie nogi, wielki tyłek, okrągłą twarz i proste, farbowane na czarno włosy. Preferuje krzykliwe mundury o bardzo wysokim albedo. Gdy zaprowadzono mnie, wciąż na wpół przytomnego, przed jego oblicze, siedział przy biurku w swoim wagonie, słuchając muzyki z radia i zajadając kandyzowane pigwy z małego talerza. Zapytał, skąd przyjechałem; pamiętam jak przez mgłę, że powiedziałem mu prawdę, którą uznał za niezwykle zabawną.
— Będziesz moim lokajem — powiedział. — Lubię posłuchać ciekawej opowieści przy obiedzie.
Gdy ludzie Marszałka kończyli grabić i mordować, siedziałem zamknięty w małej celi w jednym z wagonów. Kiedy mnie przeszukiwali, zabrali chusteczkę. Parę dni później widziałem Marszalka wycierającego sobie w nią nos.
Obserwowałem, jak zbrukani krwią żołnierze Marszałka wracają z mojego pociągu, niosąc broń i kosztowności; nadciągnął wiatr i przerzedził parę w kotle doliny. Jezioro wyschło prawie całkowicie; strumień lawy i lodowiec zetknęły się w końcu, wywołując szereg potężnych eksplozji, które wyrzucały kawałki lodu i skały na dziesiątki metrów w powietrze. Nasz mały pociąg uciekł, brzęcząc i stukocząc, od wraku na torze i kataklizmu w dolinie.
Pociąg Marszałka Polnego był krótszy i gorzej wyposażony niż ten, który jego ludzie wciągnęli w zasadzkę. Jeżeli nie mieliśmy osłony gęstych chmur, podróżowaliśmy tylko nocą, za dnia ukrywając się w tunelach lub nakrywając lokomotywę i wagony siatką maskującą. Przez parę pierwszych dni w pociągu panowało napięcie, lecz potem, mimo ucieczki w ostatniej chwili przed bombami myśliwca bombardującego i jeżącego włos na głowie przejazdu po wielkim zakrzywionym wiadukcie, który był już uszkodzony i znajdował się pod ciągłym obstrzałem ciężkiej artylerii, w miarę oddalania się od miejsca zasadzki niepokój hałastry w pstrokatych mundurach wyraźnie zmalał.
Osłabła również aktywność wulkanów; teraz mijaliśmy jedynie fu-marole, gejzery i jeziorka z gotującym się błotem, zdradzające istnienie otchłani ognia pod tymi mroźnymi ziemiami.
To Marszałek Polny wpadł na pomysł zakwaterowania około tuzina swoich świń we wspaniałych salonkach; jednocześnie kazał umieścić jeńców w paru pełnych gnoju bydlęcych wagonach z tyłu pociągu. Świnie kąpano co tydzień w marszałkowskim basenie z wirami wodnymi, który zajmował dużą część jego wagonu. Dwaj żołnierze zostali na stałe odkomenderowani do opieki nad trzodą, trudniąc się utrzymaniem czystości w gniazdach z prześcieradeł i koców, które zwierzęta umości-ły sobie w swoich łóżkach, przynoszeniem im posiłków — jadły to samo co my — i ogólnie dbając o ich pomyślność.
Wrzucanie schwytanych żołnierzy do sadzawek z gotującym się błotem było na porządku dziennym, robiono to po prostu dla rozrywki. Marszałek Polny wiedział, że te praktyki wzbudzają we mnie wielki niepokój.
— Ore — mówił (tak właśnie wymawiał moje nazwisko) — czyżbyś nie lubił naszych niewinnych zabaw?
Uśmiechałem się, skrywając prawdziwe uczucia.
Dni stały się jaśniejsze, uśpione wulkany ustąpiły miejsca niskim wzgórzom i sawannie. Marszałek Polny, pozbawiony swojego wrzącego błota, wymyślił nową rozrywkę: zawiązywał krótką linę na szyi jeńca i zmuszał go do biegu przed pociągiem. Sam przejął stery i chichotał, operując dźwigniami i ścigając swoją zwierzynę. Jeńcy zwykle wytrzymywali mniej więcej osiemset metrów, nim potykali się i upadali na podkłady bądź próbowali uskoczyć w bok; w takim wypadku Marszałek po prostu przyśpieszał i wlókł ich wzdłuż toru.
Nad ostatnią sadzawką z wrzącym błotem kazał owinąć ofiarę liną, wrzucić, a gdy już się ugotowała, wyciągnąć. Potem rozkazał swoim ludziom narzucić łopatami więcej błota na skręconą postać, a gdy już wyschło, zostawić zdeformowany posąg na popielistym brzegu słonego, cuchnącego morza.
Jechaliśmy po dnie osuszonego morza do miasta położonego na wielkim, kolistym urwisku, gdy na niebie pojawiły się bombowce. Pociąg przyśpie szył, zmierzając do tunelu usytuowanego pod zrujnowanym miastem; na sze nieliczne działa przeciwlotnicze zostały obsadzone ludźmi.
Trzy bombowce średniej wielkości leciały ku nam wzdłuż toru/ spełna trzydzieści metrów nad szynami. Gdy znajdowały się er metrów od nas, zaczęły zrzucać bomby — ostatni samoloty. Przyglądałem się temu z wypukłego pleksiglasowe?’ nu obserwacyjnego Marszałka, gdzie otwierałem butelk Maszynista zahamował i rzuciło nami do przodu. Marszałek ,iy przecisnął się obok mnie, kopniakiem otworzył wyjście awaryjne i wyskoczył z pociągu. Skoczyłem za nim, uderzając z głuchym jękiem w zbocze pokrytego pyłem nasypu w chwili, gdy seria bomb zadudniła po wagonach niczym buty żołnierzy po betonie podczas musztry. Wał podskakiwał jak trampolina; z nieba spadł grad kamieni i kawałków pociągu. Leżałem skulony, zatykając uszy palcami.
Znajdujemy się teraz w opuszczonym mieście — Marszałek Polny, ja i dziesięciu żołnierzy; wszyscy, którzy przeżyli. Mamy trochę broni i jedną świnię. Ruiny pełne są odbijających echo, obwieszonych flagami sal i kamiennych iglic; obozujemy w bibliotece, ponieważ to jedyne miejsce, w którym możemy znaleźć opał. Miasto j est zbudowane z kamienia i ciemnego, ciężkiego drewna, które tylko żarzy się bladoczerwono i nic więcej, nawet podsypane prochem wydobytym z nabojów. Wodę czerpiemy z zardzewiałego zbiornika na dachu biblioteki, chwytamy też i zjadamy niektóre z bladoskórych nocnych zwierząt, które przemykają niczym zjawy wśród ruin, szukając czegoś, czego, jak się wydaje, nigdy nie znajdują. Żołnierze narzekają, że te płochliwe, ale i łatwowierne stworzenia nie nadają się na obiekt prawdziwych polowań. Kończymy posiłek. Dłubią w zębach bagnetami; jeden z nich podchodzi do wyłożonej książkami ściany i ściąga z jej urodzajnej powierzchni parę starych tomów. Przynosi je do ogniska, skręcając okładki i marszcząc strony, żeby się lepiej paliły.
Opowiadam Marszałkowi o barbarzyńcy i zaczarowanej wieży, zauszniku, czarnoksiężniku, królowej-wiedźmie i okaleczonych kobietach; podoba mu się.
Potem Marszałek wychodzi z dwoma swoimi ludźmi i ostatnią świnią do swojego pokoju. Myję naczynia i słucham żołnierzy skarżących się na monotonne wyżywienie i nieciekawe rozrywki. Wkrótce mogą się zbuntować; Marszałek Polny nie ma jednak ciekawych pomysłów na przyszłość.
Zostaję wezwany do marszałkowskiej kwatery, przypuszczalnie dawnego gabinetu. Mieści się w nim wiele stołów i jedno łóżko. Żołnierze wychodzą, szczerząc do mnie zęby w uśmiechu. Zamykają drzwi.