Выбрать главу

— Włóż ją — mówi Marszałek z uśmiechem.

To suknia; czarna suknia. Potrząsa nią, wycierając jednocześnie nos w chusteczkę, którą zabrał mi, gdy zostałem schwytany.

— Włóż ją — powtarza.

Świnia leży na jego łóżku, brzuchem do dołu, parskając i kwicząc, z nogami przywiązanymi liną do czterech słupków łóżka. W powietrzu czuć woń perfum.

— Wkładaj — nakazuje Marszałek.

Przyglądam się, jak odkłada moją chusteczkę. Wkładam sukienkę. Świnia chrząka.

Marszałek rozbiera się; wrzuca swój mundur do starego kufra. Ściąga duży karabin maszynowy z pokrytego książkami stołu i wciska mi do rąk. Podnosi taśmę z nabojami, jakby to był gruby złoty naszyjnik, pasujący do mojej długiej sukni.

— Spójrz na te kule — (spoglądam na kule). — To nie są ślepaki, widzisz? Zobacz, jak bardzo ci ufam, Ore. Rób, co ci mówię.

Jego szeroka twarz jest gładka od potu; ma cuchnący oddech.

Mam mu wpychać lufę karabinu między pośladki w czasie, gdy będzie dosiadał świnię; tego właśnie chce. Już jest podniecony — na samą myśl o tym. Smaruje jedną rękę smarem karabinowym, wspina się na kwiczącą świnię i klepie ją tłustą dłonią w zad. Stoję u stóp łóżka z karabinem w ręku.

Ten człowiek mnie mierzi. Żaden z nas nie jest jednak głupcem. Na kołnierzykach mosiężnych naboi widzę słabe regularne nacięcia; trzymano je w szczękach klucza, otworzono i opróżniono z prochu. Prawdopodobnie wypalono także spłonki.

Przy łbie świni leży poduszka. Marszałek Polny pochyla się nad zwierzęciem; chrząkają oboje. Jego ręka spoczywa w pobliżu poduszki. Myślę, że leży pod nią jeszcze jeden karabin.

— Teraz — mówi, chrząkając.

Chwytam lufę karabinu obiema rękami, podnoszę nad głową i tym samym ruchem opuszczam go niczym kowalski młot na głowę Marszałka. Moje ręce, ramiona i uszy mówią mi, że nie żyje, zanim jeszcze powiedzą mi to moje oczy. Nigdy przedtem nie czułem ani nie słyszałem, jak pęka czaszka, ale metal karabinu i przesycone zapachem perfum powietrze w pokoju przeniosły ten sygnał zupełnie wyraźnie.

Ciało Marszałka wciąż się rusza, ale tylko dlatego, że świnia szarpie się pod nim. Zaglądam pod poduszkę, gdzie ludzka krew miesza się ze świńską plwociną i znaaduję tam długi, bardzo ostry nóż. Biorę go i otwieram kufer, do którego Marszałek włożył swój mundur; zabieram rewolwer z kolbą z masy perłowee i trochę amunicji, sprawdzam, czy drzwi są zamknięte na klucz, po czym przebieram się z powrotem w swój kelnerski uniform. Zabieram również jedną z opończy Marszałka, a następnie podchodzę do okna.

Jego zardzewiała rama piszczy, nie tak głośno jednak jak świnia. Stoję już na parapecie, gdy sobie przypominam o chusteczce i ją także wyciągam z munduru nieboszczyka.

W mieście jest mroczno; jego skołowani, błąkający się mieszkańcy czmychają w poszukiwaniu schronienia, gdy biegnę cicho wśród ruin.

Pliocen

Wróciła. Wróciła też pani Cramond, wyglądająca na drobniejszą i starszą. Spodziewał się, że sprzeda dom, ale tego nie zrobiła; za to Andrea wprowadziła się do niej, sprzedawszy mieszkanie na Comely Bank, które przez te lata wynajmowała studentom. Matka i córka żyły ze sobą w niezwykłej zgodzie. Dom był rzecz jasna dostatecznie duży dla nich obu. Dużą suterenę sprzedały jako mieszkanie z osobnym wejściem.

Po powrocie Andrei nastały dobre czasy. Przestał zamartwiać się swoją łysiną, w pracy wszystko szło dobrze — wciąż myślał o dołączeniu do spółki pozostałych dwóch kolegów — a jego ojciec był chyba szczęśliwy na zachodnim wybrzeżu, spędzając czas głównie w klubie dla emerytów, w którym najwyraźniej zwrócił uwagę kilku wdów (z wielkim bólem serca dawał się namówić na wyjazd do Edynburga choćby na weekend, a gdy się tam znalazł, wciąż spoglądał na zegarek i skarżył się, że teraz właśnie omija go gra w karty z chłopakami, a teraz bingo, a teraz staromodne tańce. Spoglądał pogardliwie na wykwintne dania, najlepsze, jakich mogli dostarczyć czołowi edynburscy kuchmistrze, i wymownie wzdychał z tęsknoty za leguminą i tanimi potrawami, które będą jedli tamci).

A Edynburg mógł znowu stać się stolicą, aczkolwiek w ograniczonym sensie tego słowa. Zanosiło się na decentralizację.

Zauważył, że ma lekką nadwagę; po prostu drobne drżenie ciała w pasie i na piersiach, ilekroć wbiegał po schodach; trzeba było się z nim uporać, zaczął więc grać w sąuasha. Nie lubił jednak tego. Tłumaczył, że woli mieć swoje własne pole w grze. Poza tym Andrea stale z nim wygrywała. Przestawił się więc na badmintona; pływał też w Commonwealth Pool dwa lub trzy razy w tygodniu. Nie chciał jednak biegać; wszystko miało swoje granice.

Chodził na koncerty. Andrea wróciła z Paryża z katolickimi upodobaniami. Ciągnęła go do Usher Hall, żeby słuchać Bacha i Mozarta, puszczała płyty Jacques’a Brela, gdy zatrzymywał się w domu przy Moray Place, kupowała mu w prezencie albumy Bessie Smith. On wolał muzykę Motels i Pretenders, Marthę Davis śpiewającą „Total Control” i Chrissie Hynde wołającą: „ffUCKoff!” Uważał, że muzyka klasyczna w ogóle na niego nie działa, dopóki pewnego dnia nie przyłapał się na tym, że usiłuje zagwizdać uwerturę do „Wesela Figara”. Rozwinął w sobie upodobanie do skomplikowanych utworów na klawesyn; dobrze nadawały się do słuchania podczas jazdy samochodem, o ile odtwarzało sieje wystarczająco głośno. Po raz pierwszy wysłuchał „Warren Ze-von” i żałował, że nie usłyszał albumu tego gościa wtedy, gdy się ukazał. Łapał się również na tym, że na przyjęciach podskakuje jak nastolatek i tańczy pogo do muzyki Rezillos.

— Co takiego? — zapytała Andrea.

— Mam zamiar kupić lotnię.

— Skręcisz sobie kark.

— Co mi tam. To wygląda na niezłą zabawę.

— Co, leżenie w respiratorze?

Nie kupił lotni; doszedł do wniosku, że nie są jeszcze wystarczająco bezpieczne. Zamiast tego skakał ze spadochronem.

Andrea spędziła parę miesięcy odnawiając dom przy Moray Place, nadzorując malarzy i stolarzy i malując wiele rzeczy własnoręcznie. Lubił jej w tym pomagać, pracować do późna w nocy w starym ubraniu poplamionym farbą, słuchając jej gwizdania w drugim pokoju lub rozmawiając, gdy oboje malowali. Przeżyli jedną noc panicznego strachu, gdy wyczuł maleńki guz w jej piersi, ale okazało się, że jest nieszkodliwy. Czasami w pracy męczył mu się wzrok od wpatrywania się w plany i rysunki. Wizytę u okulisty odkładał, gdyż podejrzewał, że usłyszy, iż potrzebuje okularów.

Stewart miał krótki romans na uniwersytecie z jakąś studentką, o którym dowiedziała się Shona. Mówiła o odejściu od Stewarta, praktycznie wyrzuciła go z domu. Stewart, zmartwiony i skruszony, przyjechał przenocować w jego domu. On pojechał do Dunfermline, żeby zobaczyć się z Shoną i spróbować załagodzić kryzys, opisać rozr-”warta i to, jak sam zawsze ich podziwiał, a nawet zazdrościł aury spokojnej, trwałej miłości, którą razem emanowali. Czuł się dziwnie, siedząc i próbując przekonać Shonę, by nie opuszczała swojego męża tylko dlatego, że przespał się z inną kobietą, chwilami było to prawie nierzeczywiste, komiczne niemal. Wydawało mu się to absurdalne; tamten weekend Andrea spędzała w Paryżu, zapewne razem z Gustavem, a on tej nocy miał się spotkać w Edynburgu z wysoką jasnowłosą spadochroniarką. Czy to świstek papieru stanowił różnicę, wspólne zamieszkanie, dzieci, czy po prostu wiara w solenne przyrzeczenia, instytucję, zasady religii?