Выбрать главу

Jego brat powrócił zdrów i cały. On nadal sprzeczał się o tę wojnę: z Sammym, swoim tatą i przyjaciółmi radykałami. Gdy nadeszły wybory, zaczął myśleć, że jego koledzy mieli jednak rację.

— No nie! — zawołał w rozpaczy. Kolejny raz zdrowa większość labu-rzystowska zniwelowana, głosy przechwycone przez SDP, kolejna zaskakująca wygrana konserwatystów. Eksperci przewidywali, że torysi zdob ędą mniej głosów niż ostatnio, ale powiększą stan posiadania o sto mandatów, a może i więcej. — O kurwa!

— To się już staje nudne — zauważyła Andrea, sięgając po whisky. Na ekranie telewizora pojawiła się rozpromieniona zwycięstwem Margaret Thatcher.

— Precz! — zawołał, chowając się pod pościel. Andrea uderzyła w przycisk pilota; ekran zgasł. — O Boże — jęknął spod kołdry. — I nie mów mi o mojej najwyższej stawce podatkowej.

— Przesłyszałeś się, chłopcze.

— Powiedz, że to tylko zły sen.

— To tylko zły sen.

— Naprawdę?

— Diabła tam, to rzeczywistość. Mówiłam ci po prostu to, co chciałeś usłyszeć.

— Ci kretyni! — wołał gniewnie do Stewarta. — Kolejne cztery lata z tą wariatką u władzy! Chryste kurewsko-wszechmogący! Zgrzybiały błazen w spódnicy otoczony przez zgraję ksenofobijnych reakcjonistów!

— Nie wybranych ksenofobijnych reakcjonistów — zauważył Stewart. Ronald Reagan właśnie został wybrany na następną kadencję; poło wa ludzi, którzy mogli wziąć udział w wyborach, nie głosowała.

— Dlaczego nie głosują na mnie? — pienił się ze złości. — Mój tato mieszka o rzut beretem od Coulport, Faslane i Holy Loch. Jeśli upstrzony plamami wątrobowymi palec tego pyszałka naciśnie guzik, mój stary zginie. Przypuszczalnie zginiemy wszyscy: ty, ja, Andrea, Shona i dzieci. Wszyscy, których kocham… Więc dlaczego, do kurwy nędzy, nie głosują na mnie?

— Nie dla anihilacji bez reprezentacji — stwierdził Stewart z zadumą, po czym zapytał: — Skoro już mowa o nie wybranych reakcjonistach, to czym, twoim zdaniem, jest Politbiuro?

— Czymś, kurwa, o niebo odpowiedzialniejszym od tej ekipy szowinistycznych bezmózgowców.

— Co prawda, to prawda. Punkt dla ciebie.

Dom przy Moray Place, rezydencja pani i panny Cramond, był teraz dość popularny, szczególnie w czasie festiwalu. Nie można było do niego wejść, nie potykając się o jakiegoś dobrze zapowiadającego się artystę lub nowy głos w szkockim powieściopisarstwie albo paru markotnych pryszczatych chłopaków, którzy całymi dniami wąchali klej, zażywali AMP we wszystkich pokojach i rekwirowali revoxa. Nazywał to Salonem Ostatniej Szansy. Andrea zaczęła żyć uregulowanym trybem, który uznała za z gruntu wspaniały, nadal pracując w księgarni, tłumacząc rosyjskie książki, pisząc artykuły, grywając na fortepianie, rysując i malując, obcując z ludźmi i urządzając przyjęcia, odwiedzając przyjaciół, wczasując się w Paryżu, chodząc z nim na filmy, koncerty i sztuki oraz na przedstawienia operowe i baletowe ze swą matką.

Obserwował ją pewnego dnia na lotnisku, po kolejnym wypadzie do Paryża; pewnym krokiem, z podniesioną głową wychodziła ze stanowiska kontroli celnej. Była ubrana w szeroki jasnoczerwony kapelusz, ja-skrawoniebieski żakiet, czerwoną spódnicę, niebieskie pończochy i czerwone buty z błyszczącej skóry. Oczy miała roziskrzone, skórę rumianą; gdy go ujrzała, rozciągnęła usta w szerokim uśmiechu. Miała trzydzieści trzy lata i wyglądała lepiej niż kiedykolwiek. Poczuł wówczas dziwny amalgamat uczuć; na pewno miłość, ale też przyprawiony zazdrością podziw. Zazdrościł Andrei jej szczęścia, pewności siebie, spokoju, z jakim podchodziła do życiowych problemów i udręk, umiejętności traktowania wszystkiego tak, jak można by traktować dziecko wymyślające historyjki, w które samo naprawdę wierzy — nie protekcjonalnie, lecz z tym samym, niby poważnym zmarszczeniem czoła, z identyczną mieszaniną ironicznej obojętności i serdeczności, miłości wręcz. Przypomniał sobie swoje rozmowy z mecenasem i dostrzegł w Andrei coś z osobowości jej ojca.

Jesteś szczęściara, pomyślał, gdy wzięła go pod ramię w hali przylotów. Nie z powodu mnie i pod jednym względem nie aż taką szczęściarą jak ja, ponieważ poświęcasz mi więcej czasu niż komukolwiek innemu, ale poza tym… Niech to trwa, pomyślał. Nie pozwól, by jacyś idioci wysadzili świat w powietrze, i nie pozwól, by stało się coś równie strasznego. Spokojnie, chłopcze; do kogo ta mowa?

Niedługo potem sprzedał motocykl.

Tamtej zimy jego ojciec upadł i złamał kość biodrową. W szpitalu sprawiał wrażenie bardzo drobnego i wątłego, i znacznie starszego niż dotąd. Wiosną musiał przejść operację przepukliny; tuż po wyjściu ze szpitala znowu się przewrócił. Złamał nogę i obojczyk. „Muszę tylko dolewać do niej więcej wody” — wyjaśnił synowi i odrzucił propozycję zamieszkania z nim w Edynburgu, ponieważ to tutaj miał przyjaciół. Morąg i jej mąż także zaproponowali, że go wezmą do siebie, a Jimmy pytał w liście z Australii, czyby nie przyjechał na parę miesięcy, ale stary nie chciał ruszać się ze swojego miejsca. Tym razem był w szpitalu dłużej, a gdy puścili go do domu, nie potrafił odzyskać utraconej wagi. Każdego rana przychodziła do niego pomoc domowa. Pewnego dnia znalazła go, na pozór śpiącego, z bladym uśmiechem na twarzy, przed kominkiem. Miał również problemy z sercem. Lekarz powiedział, że prawdopodobnie nic nie czuł.

Wszystkim zajął się sam, co nie znaczy, że było dużo do zrobienia. Wszyscy jego bracia i siostry zdołali przyjechać na pogrzeb, nawet Sammy — po uzyskaniu urlopu okolicznościowego — oraz Jimmy, aż z Darwin. Zapytał Andreę, czy mogłaby zostać w domu. Odparła, że nie ma nic przeciwko temu; zrozumiała. Gdy było już po wszystkim, z przyjemnością wrócił do niee, do Edynburga i pracy. Nigdy do końca nie wyzbył się uczucia odrętwienia, które go nachodziło, gdy myślał o ojcu, i choć nie ronił łez, wiedział, że go kochał, i nie czuł się winny z powodu tego oszczędnego żalu.

— Mój biedny sieroto — powiedziała Andrea i dała mu ukojenie. Firma rozrosła się; zatrudnili więcej ludzi. Kupili wspaniałe nowe biura na Nowym Mieście. Spierał się z pozostałymi wspólnikami o zarobki pracowników. Powiedział, że wszyscy powinni mieć udział w zyskach; wszyscy powinni być wspólnikami.

— Spółki pracowniczej ci się zachciewa? — zapytali pozostali dwaj. Uśmiechali się wyrozumiale.

— Czemuż by nie, u diabła?

Obaj tamci byli zwolennikami SDP; udział pracowników w zyskach był jedną z ulubionych idei Związku. Nie zgodzili się, ale wprowadzili system premiowy.

I wtedy pewnego dnia Andrea wysiadła z samolotu z Paryża z poważną miną, a on poczuł, że żołądek podchodzi mu do gardła. O nie, pomyślał. O co chodzi? Co się stało?

Cokolwiek było powodem, nie chciała o tym rozmawiać. Powiedziała, że wszystko jest w porządku, ale pozostała poważna i zadumana, śmiała się rzadko i często unosiła roztargnione spojrzenie, przepraszała i trzeba było powtarzać jej swoje ostatnie słowa. Martwił się. Myślał o tym, żeby zadzwonić do Gustave’a do Paryża i zapytać, co u licha z nią jest, co się tam stało.