Выбрать главу

W połowie festiwalu Andrea wróciła do Paryża. Sam nie był w stanie stawić czoła kulturalnemu odpowiednikowi nalotu tysiąca bombowców, więc pożyczył bonneville’a od znajomego i poleciał na Skye.

Padał deszcz.

Firma rosła w siłę, ale on zaczął tracić nią zainteresowanie. No bo co ja w sumie robię? — pytał samego siebie. Jeszcze jedna pieprzona cegła w murze, jeszcze jeden tryb w maszynie, co najwyżej trochę lepiej naoliwiony niż większość. Tłukę szmal dla spółek naftowych, ich akcjonariuszy i dla rządów wydających go na broń, która może nas wszystkich zabić tysiąc razy zamiast tylko pięćset. Nawet nie funkcjonuję na poziomie zwykłego porządnego robotnika, jak mój tato. Jestem pieprzonym szefem, zatrudniam ludzi, jestem (a raczej byłem) naprawdę przedsiębiorczy i pełen inicjatywy. W rzeczywistości sprawiam tylko, że to wszystko funkcjonuje odrobinę lepiej, niż mogłoby fukcjonować, gdyby mnie tu nie było.

Przestał pić whisky, przez pewien czas ograniczał się do wody mineralnej. Ze środków pobudzających zrezygnował niemal całkowicie, gdy uświadomił sobie, że już go to nie bawi. Palił jedynie wtedy, gdy jeździł zobaczyć się ze Stewartem. Wtedy było jak za dawnych czasów.

Zaczął regularnie zażywać kokainę; stało się to porannym poniedziałkowym rytuałem i naturalnym początkiem wieczoru spędzanego poza domem i trwało do czasu, aż pewnej nocy przed wyjściem do baru — przygotowywał sobie parę obfitych porcji — zobaczył w wiadomościach telewizyjnych reportaż o głodzie w Afryce. Odwrócił spojrzenie od widoku dziecka o martwych oczach i skórze jak skrzydło nietoperza; spojrzał na lustro na stoliku, nad którym przykucnął, i zobaczył własne oczy patrzące przez lśniące kryształki białego proszku. W zeszłym tygodniu wpakował sobie do nosa towar wart trzysta funtów. Odrzucił brzytwę na blat.

— Cholera — mruknął pod nosem.

Kiepski rok, dodał w duchu. Jeszcze jeden kiepski rok. Znów zaczął palić papierosy. W końcu pogodził się z tym, że potrzebuje okularów. Łysina na jego głowie osiągnęła wielkość korka do wanny. Miał wrażenie, że czuje młodzieńcze zobojętnienie a zarazem ostatnie pilne potrzeby starości. Miał trzydzieści sześć lat, ale czuł się jak osiemnastola-tek zbliżający się do siedemdziesiątki.

W listopadzie Andrea powiedziała mu, że myśli o tym, by zostać w Paryżu i opiekować się Gustave’em. Gdyby jego rodzina nalegała, być może musieliby wziąć ślub. Miała nadzieję, że on to rozumie.

— Przykro mi, kochanie — powiedziała zdławionym głosem.

— Tak — odparł. — Mnie też. O cholera, chyba naprawdę nie mogę narzekać. Miałem ciekawe życie i wogle, ale nie mam ochoty rezygnować z tego wszyskiego akurat teraz. Szermierz chyba na zawsze pozostanie szermierzem. Cholernie niewielu dożywa tego wieku, wierzcie mi. Jestem wyjontkowy. To fakt. Przypuszczalnie nie udałoby mi sie to bez tego małego próżniaka na moim ramieniu, ale nie mówcie mu tego. Nie musze wbijać go w jeszcze wienkszą durne — i bez tego jest wystarczajonco zarozumiały. A jednak nie znalazł rozwiązania naszego małego problemu, znaczy starzeje sie. Mały gnojek nie był aż tak cwany.

Tak czy owak oto jestem, siedzę w łóżku, obserwuje monitory szpitalnej telewizji i snuje brzytkie myśli, usiłujonc doprowadzić do tego, żeby mi stanął. Wspominam Angharienne i to co robiliśmy. Numery, które wykręcaliśmy! Nie dalibyście chyba wiary, ale gdy człowiek jest młody, chce wszystkiego skosztować. No cóż, jak to mówią, młodym jest się tylko raz (mały zausznik nie zgadza się z tym, ale musi jeszcze dowieść, że jest inaczej). Sądzę, że trzysta lat z okładem to niezły wynik, ale nadal nie czuję się gotowy umrzeć, psiakrew. Wygląda jednak na to, że nie pozostaje mi nic innego. Zausznik próbował paru sztuczek (on też nie ma wyboru, jest skazany na mnie), ale jak dotąd żadna nie podziałała i wydaje mi się, że małemu sukinsynowi zabrakło pomysłów. Sądzę, że teraz, gdy naprawdę przydałaby mi się jego pomoc, on wszystko spieprzy. Twierdzi, że nadal trzyma parę srok za ogon, cokolwiek ma to znaczyć. Albo naukę latania, albo torturowanie kogoś. Mały darmozjad siedzi na stoliku przy moim łóżku. Jest pomarszczony i szary na gębie. Nie siedział na moim ramieniu od czasu, gdy zdobyliśmy latający zamek (nazywa go statkiem, ale on lubi wszystko gmatwać. Sypialnię nazywa mostkiem kapitańskim). Otóż wróciliśmy do czarnoksiężnika, który pomógł mi dostać się w Zaświaty, i oni dwaj — czarnoksiężnik i maleńki zausznik — stoczyli bitwę. Walczyli na młoty i szczypce, a ja musiałem się przyglądać z kąta, unieruchomiony jakimś urokiem, który rzucił na nas cholerny kurdupel. W końcu zausznik wygrał, ale potem, akurat wtedy, gdy mógłbym się pozbyć małego darmozjada, ten stwierdził, że nie potrafi zrobić tego, co chciał zrobić, czyli zająć ciała czarnoksiężnika. Okazało się, że to niemożliwe, wbrew zasadom; coś takiego. Mogłem wynieść go z Zaświatów, ale on nie mógł zająć żywego ciała, musiał zostać w obiekcie nieożywionym. Był tym bezgranicznie oburzony i oszołomiony. Został podstępnie uwięziony w ciele małego zausznika i nic na to nie mógł porazić. Zdenerwował się mocno i zaczął demolować magiczną piwnicę czarnoksiężnika. Myślałem przez chwilę, że może dobrać się i do mnie, ale tego nie zrobił. Po pewnym czasie uspokoił się, wrócił na moje ramię i zdjął ze mnie urok. Już wyjaśniłem, że naprawdę byliśmy związani ze sobą na dobre i złe i tym razem obaj po prostu musieliśmy to wykorzystać do maksimum.

Być może tak było najlepiej, nigdy nie wiadomo. Wątpię, czy przeżyłbym tak długo bez niego. Niektóre z jego pomysłów były całkiem niezłe. Pierwszym były odwiedziny u tej młodej czarownicy, z którą załatwiałem interes na krótko przedtem, zanim wyratowałem zausznika z Hadesu. Angharienne — tak miała na imię. Zausznik uważał, że mógłbym dojść z nią do jakiegoś porozumienia. Ona z początku była dość niezdecydowana, myślała, że zausznik stara się ją wykołować, zamierza zająć jej ciało lub coś takiego, ale odbyli tę piekielnie skomplikowaną rozmowę i oboje rzucali jakieś czary i wpadli w ten swój trans (było to cholernie nudne). Ocknęli się rozpromienieni i w najlepszej zgodzie. Zausznik wyjaśnił mi, że zawrzemy próbne trójstronne porozumienie. W każdym razie chyba w ten sposób zostałem starym szermierzem.

— Co ty wyprawiasz? Próbujesz wskrzesić umarlaka?

— Milcz, ty… To nie twoja sprawa.

— Oczywiście, że moja. A jeśli dostaniesz zawału lub czegoś podobnego?

— Czemu więc nie wyczarować dla mnie jakiejś kurwy?

— Wykluczone. Wtedy na pewno byś wykorkował. Przestań, to takie niestosowne u mężczyzny w twoim wieku. Umysłowo możesz być nadal cofnięty w rozwoju, ale wiekowo jesteś zaawansowany.

— To mój wacuś i moje życie.

— Moje również! I nie możesz igrać z jednym, jeżeli to zarazem oznacza igranie z drugim. Miej poczucie proporcji, człowieku.

— Och, ja wcale nie chcę go walić, chcę jedynie zobaczyć, czy potrafię go jeszcze postawić. No dalej, pokaż nam jakiś nieprzyzwoity film, dobra?

— Nie. Obserwuj monitory.

— Po co?

— Po prostu obserwuj. Nigdy nie wiadomo, co się może zdarzyć. Jeszcze nie wszystko stracone.

— Powinniśmy byli poszukać tego Źródła Młodości i tyle.

— Ach… prawdopodobnie byś się do niego po prostu zeszczał.

— O kurwa — mówię i leżę tam z założonymi rękami, użalając się nad sobą.

Latający zamek stoi na stoku. Wylądowaliśmy nim tutaj przed wieloma tygodniami, odwiedziwszy wcześniej planetę, na której twierdzą, że potrafią sprawić, by ludzie żyli wiecznie. Cokolwiek zrobili, nie podziałało to na mnie i małego zausznika (powiedzieli, że nie mają doświadczenia z czymś takim jak my, szermierzem i zausznikiem). Chciałem pojechać do jednego z tych fantastycznych miast tu, na Ziemi, i zażyć niektóre z magicznych narkotyków, które obecnie się stosuje. Parę tygodni radosnego palenia jak w młodości, potem szybko i bezboleśnie wyciągasz kopyta, a jeszcze po drodze masz ubaw po pachy… Zausznik nie bawił się jednak tak jak trzeba. Skierował zamek tutaj, na środek pustkowia, na to zimne i wietrzne zbocze wzgórza, i odprawił wszystkich wartowników, służących i w ogóle, a nawet przepędził parę pra-wnucząt i rozdał połowę magicznych przyborów, jakie mieliśmy: kryształowych kulek, które przepowiadają przyszłość, zaczarowanych pistoletów maszynowych, magicznych pocisków i tego rodzaju rzeczy. Chyba chciał wywołać we wszystkich wrażenie, że gotujemy się na śmierć, ale nie oddał wszystkich porządnych rzeczy. Zachował sam latający zamek oraz parę drobiazgów, takich jak żakiet, który fruwa, Uniwersalnego Tłumacza oraz parę ton niewidzialnej platyny pod pokładem. Znalazł nawet parę nowych baterii do starego sztyletu — „pocisku nożowego”, jak go nazywa. Jego baterie wyczerpały się około stu lat temu i potem był tylko dość tępym nożem, który trzymałem przez sentyment. Maleńki zausznik był wtedy na niego zły jak osa. „Mówiłem ci, że to tylko marna kopia” — przypomniał, ale ostatnio znalazł do niego nowe baterie i uczynił odpowiedzialnym za bezpieczeństwo strażnikiem u drzwi latającego zamku. Chuj jeden wie dlaczego. Być może dziwaczeje na starość.