Выбрать главу

— Przestań ględzić jak jakiś pieprzony handlarz bronią i zrób coś! — krzyczę na małego zausznika, ale on tylko wzrusza drobnymi szarymi ramionami i wzdycha.

— Obawiam się, że już za późno, koleś.

— Ty się obawiasz! — krzyczę mu prosto w twarz. — To nie na ciebie czekają w Hadesie, przyjacielu. Trzysta lat. Na pewno wymyślili dla mnie coś naprawdę bolesnego i okropnego. Trzysta lat, kurwa!

— Uspokój się, człowieku. Nie potrafisz stawić czoła śmierci z godnością?

— Pieprzę godność! Ja chcę żyć!

— Hmm. Dobrze — stwierdza mały zausznik, gdy wielki sukinsyn znika z ekranu. Gdzieś za drzwiami sypialni rozlega się łomot i drży podłoga.

— No nie! — Moczę łóżko, tak po prostu, nie mogę się powstrzymać. — Mamusiu, tatusiu!

Drzwi otwierają się z hukiem. Wielki jasnowłosy sukinsyn stoi w progu, wypełniając sobą cały otwór. Jest jeszcze większy, niż wyglądał na monitorze. Jego pieprzony miecz jest prawie taki długi jak ja. Kurczę się w łóżku i dygoczę cały. Wojownik musi pochylić głowę, gdy przechodzi przez próg, by uniknąć uderzenia hełmem z głową wilka w sufit.

— W…w… w czym problem, dryblasie? — pytam tego typa.

— W niczym, mój synu — odpowiada i podchodzi do łóżka. Prawdziwy człowiek-góra. Unosi nade mną miecz.

— Błagam, daj mi jeszcze jedną szansę, kolego. Możesz mieć wszystko, co…

Chlast.

Wstrząs, jakiego jeszcze nigdy nie czułem; jakby Bóg uderzył mnie w twarz albo przepłynął przeze mnie prąd o napięciu miliarda woltów. Gwiazdy, światło i zawroty głowy. Widzę, że miecz spada na mnie, błyskając w świetle, widzę wyraz malujący się na twarzy wielkiego skubań-ca i słyszę cichutki pisk przy uchu — cichutki dziwny odgłos, przypominający chichot. Mógłbym przysiąc… jak chichot, naprawdę.

Stary oferma w urzku nie rzyu. Czaszka rozłópana jak gnijoncy kokos. Te maue stwożenie na jego ramienic znikneuo w kuembie dymó. Za-krenciuo mi sie w guowie i zobaczyuem gwiazdy. Mugbym przysionc, że facet w łurzku wyglondau inaczej nirz wtedy gdy wszeduem do pokojó. Jego wuosy nie byuy takie szaroblond, prawda?

— No cóż… Na szczęście zadziałało to cholerne przenoszenie. Jak się czujesz, rycerzu?

To cheum sie odezwau. Usiaduem na urzku i zdiouem go, rzeby spojżeć na guowe wilka.

— Trohe dziwnie — odparuem.

— Nieswojo — powiedziau cheum, a malótka guowa wilka pokiwaua do mnie i wyszczeżyua zemby w óśmiechu. — Trudno się dziwić. Przyjdziesz do siebie. Mój wielki intelekt przetrwał transkrypcję zupełnie nie naruszony, więc nie przypuszczam, by po wiernym przesłaniu tak ogromnej biblioteki umysłu była choćby minimalna szansa na uszkodzenie broszury twojej świadomości. A teraz do rzeczy. Obwody statku w końcu uświadomiły sobie fakt, że na pokładzie znajduje się intruz. Nie pogodzą się z tym, że jesteś prawowitym właścicielem, a ja potrzebuję jeszcze trochę czasu, by przestawić obwody telepatyczne w tym komicznym hełmie, więc zjeżdżajmy stąd, zanim statek zwieje. O ile pamiętam, to pociąga za sobą wybuch termojądrowy, a wątpię, bym nawet ja lub ten cudowny miecz, który trzymasz w r ękach, zdołał ochronić cię przed nim, więc pora iść.

— Rozómie, pszyjacielu — odpowiadam i wstaje zakuadajonc cheum spowrotem. Czóuem sie świetnie, jeśli nie liczyć mojej guowy. Tak jakbym miau sen i wuaśnie sie obódził, rozomiesz? Coś o tym, że byuem starym czuowiekiem. Jak ten w urzku. Mniejsza o to. Wykombinóje to puźniej. Lepiej wydostać sie z zamkó, skoro guowa wilka tak muwi. Podniosuem muj miecz i pobieguem do dżwi wyjściowych. Znowó, kórwa, bez skarbó, ale pszecierz nie morzna zdobyć wszyskiego. Nie ma bidy. Jest jeszcze caua masa innych zamkuf, czarodziejuf i staryh barba-żyńcuf i wszelkih…

Rzyć nie ómierać, co?

Czwartorzęd

— Wyobraź sobie, że miałem tę cholerną płytę przez trzy lata, zanim zdałem sobie sprawę, że Fay Fife to kalambur. No wiesz, „Skąd jesteś?” „Jestem z hrabstwa Fife” — wyznał Stewartowi, kręcąc głową.

— Kapuję — odparł Stewart.

— Boże, czasami jestem takim głupcem — powiedział szeptem, przyglądając się ze smutkiem swojej puszce exportu.

— Kapuję — powtórzył Stewart, pokiwał głową i wstał, by obrócić płytę na drugą stronę.

Wyjrzał przez okno na miasto i odległe drzewa w górskiej dolinie. Jego zegarek wskazywał 2:16. Robiło się już ciemno. Przypuszczalnie byli blisko przesilenia zimowego. Pociągnął następny łyk.

Wypił już pięć lub sześć puszek i wyglądało na to, że będzie musiał przenocować u Stewarta lub wrócić do Edynburga pociągiem. Pociąg, pomyślał. Od lat nie jechał koleją. Byłoby fajnie pojechać pociągiem z Dunfermline i przejechać po starym moście; mógłby wyrzucić monetę i zapragnąć, by Gustave skończył ze sobą albo żeby Andrea zaszła w ciążę i chciała wychować swoje dziecko w Szkocji, albo… Przestań, idioto, upomniał siebie w duchu. Stewart znowu usiadł. Rozmawiali o polityce. Zgodzili się, że gdyby naprawdę zależało im na tym, w co ponoć wierzyli, byliby teraz w Nikaragui, walcząc za sandinistów. Rozmawiali o dawnych czasach, dawnej muzyce, dawnych znajomych, nigdy jednak o niej. Rozmawiali o programie gwiezdnych wojen, do którego realizacji właśnie przystąpiła Wielka Brytania. Nie był to dla nich abstrakcyjny temat; obaj znali naukowców, którzy pracowali nad komputerowymi układami optycznymi; Pentagon interesował się ich badaniami.

Rozmawiali o nowej katedrze parapsychologii na uniwersytecie oraz o programie na temat śnienia na jawie, który obaj widzieli w telewizji parę tygodni wcześniej (powiedział, że oczywiście był interesujący, ale pamiętał czasy, gdy teorie Danikena też były „interesujące”).

Rozmawiali o historii, przytaczanej w ubiegłym tygodniu w telewizji i w prasie, o rosyjskim inżynierze — emigrancie politycznym mieszkającym we Francji, który rozbił samochód w Anglii; znaleziono w nim sporo pieniędzy i podejrzewano, że Rosjanin popełnił we Francji jakieś przestępstwo. Najwyraźniej zapadł w śpiączkę, ale wyglądało na to, że zdaniem lekarzy symuluje.

— My, inżynierowie, jesteśmy przebiegłymi sukinsynami — powie dział Stewartowi.

Rozmawiali w istocie niemal o wszystkim, oprócz tego, o czym naprawdę chciałby rozmawiać. Stewart próbował poruszyć ten temat, ale on za każdym razem przyłapywał się na tym, że ucieka od niego; program o śnieniu na jawie wypłynął w ich rozmowie, ponieważ był ostatnią rzeczą, o którą posprzeczał się z Andreą. Stewart nie naciskał go. Może po prostu musiał porozmawiać, o czymkolwiek.

— Jak tam wasze dzieciaki? — zapytał.

Stewart miał w domu coś do jedzenia i zapytał, czy nie zechciałby czegoś przegryźć, ale on nie czuł się głodny. Wypalili kolejnego skręta, on opróżnił kolejną puszkę; rozmawiali. Popołudniowy mrok gęstniał coraz bardziej. Po pewnym czasie Stewart poczuł się zmęczony i stwierdził, że utnie sobie drzemkę. Nastawi budzik i wstanie, by zrobić herbatę. Po zjedzeniu jakiegoś posiłku mogliby pójść na piwo.

Słuchał starych nagrań Jefferson Airplane przez słuchawki, ale płyta była porysowana. Przejrzał księgozbiór swojego przyjaciela, popijając z puszki i dopalając resztki skręta. W końcu podszedł do okna i stał przy nim, spoglądając nad łupkowymi dachówkami na park, górską dolinę, zrujnowany pałac i opactwo.

Światło powoli znikało z zachmurzonego nieba. Paliły się uliczne latarnie, a drogi były zapchane zaparkowanymi lub powoli poruszającymi się samochodami, niewątpliwie pełnymi amatorów świątecznych zakupów. Wyprane ze światła niebo wisiało ciężko nad doliną. Zastanawiał się, jak wyglądało to miejsce, gdy pałac był jeszcze siedzibą królów.