Выбрать главу

Po co ja to robię? — zastanawiał się. Czy to naprawdę coś zmieni? Nie znoszę ludzi, którzy jeżdżą po pijanemu, więc czemu u diabła sam to robię?

Pomyślał, by zawrócić, pojechać jednak drogą do North Queensferry. Znajdował się tam dworzec kolejowy; mógłby zaparkować, wsiąść od pociągu w dowolną stronę… ale minął już ostatni zjazd przed mostem. Do diabła z tym. Może zatrzyma się po drugiej stronie, w Dalme-ny, i zaparkuje tam, zamiast ryzykować kosztowne malowanie karoserii po stłuczce w godzinach przedświątecznego szczytu w Edynburgu. Wróci po przeklęty wóz rano. I nie zapomni o włączeniu wszystkich alarmów.

Droga opuściła skalny przełom. Zobaczył South Queensferry, przystań jachtową w Port Edgar, szyld z napisem VAT 69 tamtejszej desty-larni, światła fabryki Hewlett Packarda oraz most kolejowy, ciemny w resztkach światła odbitego przez zwierciadło nieba. Za nim następne światła: port przeładunkowy ropy naftowej Hound Point, którego podwykonawcami zostali i, jeszcze dalej, światła Leith. Puste metalowe kości starego mostu kolejowego przypominały barwą zaschniętą krew.

Ty pieprzona królewno, pomyślał. Wspaniała z ciebie konstrukcja. Tak delikatna z tee odległości, tak masywna i silna z bliska. Wdzięk i elegancja; doskonałość formy. Most wysokiej klasy; granitowe filary, najlepsza stal okrętowa i nie kończące się malowanie… Rzucił okiem na jezdnię mostu, łagodnie wznoszącą się ku podwieszonemu szczytowi. Nawierzchnia była nieco wilgotna, ale nie widział powodów do niepokoju. Żadnych problemów. Tak czy owak, nie jechał zbyt szybko; trzymał się lewego pasa i zerkał na most kolejowy w dole rzeki. Na przwe-ciwległym krańcu wysepki pod jego środkowym segmentem mrugnęło jakieś światło.

Pewnego dnia jednak nawet ty przestaniesz istnieć. Nic nie trwa wiecznie. Może właśnie to chcę powiedzieć Andrei. Być może pragnę powiedzieć: „Nie, oczywiście, że nie mam nic przeciwko temu. Musisz jechać. Nie mogę mu tego skąpić. To samo zrobiłabyś dla mnie, a ja dla ciebie. Tylko że szkoda, to wszystko. Jedź. Wszyscy jakoś to przeżyjemy. Może dobra…”

Uzmysłowił sobie, że jadąca przed nim ciężarówka zjeżdża nagle na prawy pas i ujrzał przed sobą jakiś samochód. Stał, porzucony na lewym pasie. Wstrzymał oddech i nadepnął na pedał hamulca, próbując jednocześnie skręcić, ale było już za późno.

Nigdy się nie dowiedział, jak długo trwała ta chwila, zdążył tylko zrozumieć, że samochód przed nim to MG i że nikogo w nim nie ma — drobna fala ulgi na tsunami przerażenia — i że uderzy weń, i to mocno. Dostrzegł w przelocie tablicę rejestracyjną: VS coś tam. Czyżby numer z zachodniego wybrzeża? Ośmiokątny symbol MG na bagażniku zepsutego auta płynął ku pozbawionemu maskotki-emblematu pyskowi jaguara, gdy ten przechylił się, wbił w jego karoserię i jednocześnie zaczął się ślizgać. On próbował zwiotczeć, rozluźnić się i po prostu poddać się sile bezwładności, ale ze stopą dociskającą pedał hamulca do podłogi nie było to możliwe. Pomyślał: Ty głup…

Wykończony na zamówienie biały jaguar, numer rejestracyjny 233FS, uderzył w bagażnik MG. Mężczyzna kierujący jaguarem został rzucony do przodu i w górę, gdy jego samochód przekoziołkował. Pas bezpieczeństwa wytrzymał, ale małe koło kierownicy uderzyło go w klatkę piersiową niczym młot kowalski.

Niskie faliste wzgórza pod ciemnym niebem; dolna powierzchnia obniżających się czerwonych chmur wydaje się powtarzać łagodne kontury ziemi. Powietrze jest gęste i ciężkie; pachnie krwią.

Podłoże jest rozmokłe, ale nie od wody. Jakąkolwiek wielką bitwę stoczono tutaj, na tych wzgórzach, które wydają się ciągnąć bez końca, ziemia została skąpana we krwi. Wszędzie leżą ciała — wszystkich gatunków zwierząt i ludzi wszystkich kolorów skóry i ras. W końcu natrafiam na niskiego, ciemnowłosego mężczyznę zajmującego się zwłokami.

Ma na sobie łachmany. Ostatnim razem spotkaliśmy się w… Moc-ca? (Occam? Coś w tym rodzaju), gdy chłostał fale swoim żelaznym batogiem. Teraz chodzi o ciała. Martwe ciała; sto smagnięć każde, jeżeli jeszcze jest co chłostać. Obserwuję go przez pewien czas.

Jest spokojny i metodyczny, bije każdego trupa dokładnie sto razy, zanim przejdzie do następnego. Nie preferuje żadnego gatunku, płci, wielkości ani koloru skóry; każde zwłoki okłada z taką samą determinacją i siłą. O ile to możliwe, po plecach, ale poza tym tak, jak leżą. Jedynie wtedy, gdy są w pełnej zbroi, dotyka ich, pochylając się sztywno, żeby ściągnąć przyłbicę lub rozpiąć pasek na piersi.

— Cześć — mówi.

Stoję w pewnej odległości, na wypadek gdyby miał rozkaz wychło-stać wszystkich na polu bitwy — bez względu na okoliczności.

— Pamiętasz mnie? — pytam. Gładzi swój cholerny bicz.

— Tego nie mogę powiedzieć — odpowiada. Mówię mu o mieście nad morzem. Kręci głową.

— Nie, to nie ja.

Przez chwilę grzebie niemrawo w swoich brudnych szatach, po czym wyciąga małą kartę. Wycierają strzępem swojego ubrania, a następnie wysuwa do mnie rękę. Z duszą na ramieniu robię krok naprzód.

— Weź ją — mówi, kiwając głową. — Miałem ci ją dać. Proszę. Pochyla się do przodu. Biorę kartę i cofam się. To trójka karo.

— Do czego służy? — pytam.

Wzrusza ramionami i wyciera dłoń trzymającą bicz o postrzępiony rękaw.

— Nie wiem.

— Kto ci ją dał? Skąd wiedzieli…

— Czy naprawdę musisz zadawać wszystkie te pytania? — pyta, krę cąc głową.

Jest mi wstyd.

— Chyba nie. — Unoszę kartę do góry. — Dziękuję.

— Nie ma za co.

Już zapomniałem, jak łagodnie brzmiał jego głos. Odwracam się, by odejść, po czym oglądam się na niego.

— Jeszcze jedno. — Ruchem głowy wskazuję na ciała zaśmiecające ziemię jak opadłe liście. — Co tu się wydarzyło? Co się stało z tymi wszystkimi ludźmi?

Wzrusza ramionami.

— Nie słuchali swoich snów — odpowiada i powraca do swojego za dania.

Znowu ruszam ku odległej linii światła, która wypełnia horyzont niczym żyła białego złota.

Opuściłem miasto w niecce wyschniętego morza; oddalałem się od niego po torze kolejowym w tym samym kierunku co pociąg Marszałka Polnego, zanim został zaatakowany. Pościgu nie było, ale gdy szedłem, słyszałem odgłosy wystrzałów armatnich dochodzące z miasta.

Krajobraz stopniowo stawał się mniej surowy. Natrafiłem na wodę, a po pewnym czasie i drzewa owocowe. Klimat ocieplił się. Czasem widywałem ludzi, podróżujących samotnie, jak ja, bądź w grupach. Trzymałem się od nich z daleka, a oni unikali mnie. Gdy stwierdziłem, że mogę bezpiecznie chodzić i znajdować żywność i wodę, sny pojawiały się każdej nocy.

Zawsze chodziło o tego samego bezimiennego mężczyznę i to miasto. Sny pojawiały się i znikały. Widziałem wiele, niczego jednak wyraźnie. Wydaje mi się, że dwa razy omal nie przypomniałem sobie imienia mężczyzny. Zacząłem sądzić, że moje sny są rzeczywistością i każdego rana budziłem się pod drzewem lub jakimiś skałami, oczekując przebudzenia w następnym wcieleniu, innym życiu; na początek wystarczyłoby czyste szpitalne łóżko… Ale nie. Zawsze byłem tutaj, na umiarkowanie ciepłych nizinach, które w końcu zmieniły się w pole bitwy i na których dopiero co spotkałem człowieka z biczem.

Na horyzoncie widzę światło.

Zmierzam ku niemu. Przypomina słońce schowane za brzeg chmur deszczowych; długie, przesłonięte powieką oko ze złota. Ze szczytu wzgórza spoglądam na niskiego, pokrzywionego człowieka. Wciąż tam jest, batoży jakiegoś padłego w boju rycerza. Może powinienem się położyć i pozwolić, żeby mnie też wysmagał; czy to możliwe, by śmierć była jedynym sposobem przebudzenia się z tego strasznego snu?