Выбрать главу

To wymagałoby wiary. Nie wierzę w wiarę. Sądzę, że istnieje, ale nie sądzę, by działała. Nie wiem, jakie obowiązują tu reguły. Nie mogę ryzykować zaangażowania się bez reszty w niepewne przedsięwzięcie.

Dochodzę do miejsca, gdzie kończą się chmury, a ciemne zbocza ustępują miejsca niskiemu urwisku. Dalej jest piasek.

Nienaturalne miejsce, myślę sobie, spoglądając na brzeg ciemnej chmury. Jest zbyt wyraźne, zbyt jednolite, a granica pomiędzy cienistymi spadkami terenu z armiami zabitych i złotym piaszczystym nieużytkiem zbyt dokładnie określona. Gorący podmuch od strony piasku porywa intensywną woń stęchlizny znad pola bitwy. Mam przy sobie butelkę wody i trochę owoców. Moja kelnerska marynarka jest cienka, dawny płaszcz Marszałka Polnego brudny. Nadal mam chusteczkę, trzymam ją jak glejt.

Skaczę z ostatniego wzgórza na złocistą skarpę, rozbryzgując gorący piasek i ześlizgując się na dno pustyni. Powietrze jest gorące i suche, wolne od zapachów pola bitewnego, lecz pełne śmierci innego rodzaju; niesie jej zapowiedź w samej swej jałowości, przepływając nad miejscem, gdzie nie ma wody, strawy ani cienia.

Ruszam dalej.

Raz wydawało mi się, że umieram. Szedłem i czołgałem się, nie znajdując nigdzie cienia. W końcu upadłem na osuwające się zbocze wydmy. Wiedziałem, że nie zdołam się podnieść bez wody, bez płynu, bez czegoś do picia. Słońce tworzyło białą dziurę w niebie tak intensywnie błękitnym, że aż bezbarwnym. Na próżno czekałem, aż nadciągną chmury. W końcu pojawiły się ciemne, szerokoskrzydłe ptaki. Krążyły nade mną, wznosząc się wraz z niewidocznym prądem termicznym, wyczekując.

Obserwowałem je przez na wpół sklejone powieki. Wzlatywały wielką spiralą nad pustynię, jak gdyby nad moją głową wisiała jakaś ogromna, niewidzialna śruba, a one były po prostu skrawkami czarnego jedwabiu przyklejonymi do jej gwintu, obracającymi się wolno wraz z wielkim walcowatym trzonem.

I wtedy spostrzegam, że na szczycie wydmy pojawia się jeszcze jeden człowiek. Jest wysoki, muskularny i ma na sobie lekką zbroję; złociste ramiona i nogi barbarzyńcy są nagie. Niesie olbrzymi miecz i zdobiony hełm, który trzyma w zagięciu ramienia. Mimo swych rozmiarów wydaje się przezroczysty i nierealny. Przenikam wzrokiem jego ciało; może to duch? Miecz połyskuje w świetle słońca, lecz jest to stłumiony blask. Rycerz chwieje się; nie widzi mnie. Drżącym ruchem przykłada rękę do czoła, a potem wydaje się rozmawiać z hełmem. Słaniając się, schodzi ku mnie; jego obute stopy zagłębiają się w piekącym piasku. Nadal sprawia wrażenie, że mnie nie dostrzega. Włosy ma pobielałe od słońca; skóra na jego twarzy, ramionach i nogach łuszczy się. Miecz ciągnie teraz za sobą po piasku. Zatrzymuje się przy mych stopach, wpatrzony w dal. Chwieje się. Czyżby przyszedł mnie zabić tym wielkim mieczem? Może przynajmniej czeka mnie szybka śmierć.

Stoi, wciąż się chwiejąc, ze wzrokiem utkwionym w mglistą dal. Mógłbym przysiąc, że stoi zbyt blisko mnie, za blisko moich stóp, jak gdyby jego stopy w jakiś niewytłumaczony sposób znalazły się w moich. Leżę i czekam. On stoi nade mną, usiłując utrzymać się na nogach; gdy tak próbuje zachować równowagę, nagle wysuwa w bok rękę. Hełm spoczywający w zagięciu ramienia spada na piasek. Rozlega się krzyk zdobiącej go wilczej głowy.

Wojownik przewraca oczami, błyskają ich białka. Zgina się wpół. Zamykam oczy, przygotowany na to, że przygniecie mnie, padając.

Nic nie czuję. Nic też nie słyszę; barbarzyńca nie upada na piasek obok mnie, a gdy otwieram oczy, nie ma śladu ani po nim, ani po hełmie, który upuścił. Znowu gapię się w niebo, na splątaną podwójną spiralę krążących ptaków, zwiastunów śmierci.

Ostatkiem sił zrzuciłem z siebie opończę i marynarkę i obnażyłem klatkę piersiową przed niewidzialną, obracającą się śrubą na niebie. Przez pewien czas leżałem na wydmie z rozpostartymi rękami i nogami; nieopodal wylądowały dwa ptaki. Nie poruszyłem się.

Jeden z nich uderzył mnie haczykowatym dziobem w rękę, a potem odskoczył do tyłu. Leżałem nieruchomo, czekając.

Gdy rzuciły mi się do oczu, chwyciłem je za szyje. Ich krew była gęsta i słona, ale mnie przypominała smakiem życie.

Widzę most. Z początku jestem przekonany, że mam halucynacje. Potem wydaje mi się, że to fatamorgana, coś, co wygląda jak most odbity w powietrzu i tylko w moich spieczonych, opętanych oczach przybiera jego postać. Podchodzę bliżej, po zboczach pokrytych lgnącymi do stóp, układającymi się w fałdy kryształkami i przez bijący od nich żar. Na głowie mam chusteczkę chroniącą głowę przed słońcem. Most — długa, nierówna linia stalowych wierzchołków — iskrzy się w oddali.

Przez cały dzień powoli zbliżam się doń, odpoczywając tylko przez krótki czas, gdy słońce jest w zenicie. Czasami wspinam się na szczyt długiej wydmy, by sprawdzić, czy most nadal tam jest. Dzieli mnie od niego parę mil, gdy moje omamione oczy dopuszczają wreszcie do mnie prawdę: most jest w ruinie.

Główne segmenty w większości są nienaruszone, ale elementy łączące, owe przęsła, owe mostki w obrębie mostu zawaliły się bądź zostały zniszczone, a wraz z nimi zniknęła część okalających je budowli. Most bardziej przypomina zbiór odizolowanych ośmioboków niż ciąg spłaszczonych sześciokątów. Jego stopy nadal stoją, kości wciąż się wznoszą, lecz ramiona łączące zniknęły.

Nie widzę żadnego ruchu, żadnych błysków światła. Wiatr rozdmuchuje piasek nad wydmami, ale od wysokiego ochrowego szkieletu mostu nie dociera żaden dźwięk. Stoi w piasku — pobladły, wychudzony i poszczerbiony — a powolne złociste fale otulają granitowe cokoły jego podpór i dolne budynki.

W końcu, wdzięczny losowi, wkraczam w cień mostu. Palący wiatr z jękiem przelatuje między wysokimi dźwigarami. Natrafiam na schody i wspinam się po nich. Jest gorąco i znowu czuję pragnienie.

Poznaję to miejsce. Wiem, gdzie jestem.

Nigdzie nie ma ludzi. Nie widzę wprawdzie szkieletów, ale też nie znajduję nikogo, kto przeżył. Na pomoście kolejowym dostrzegam parę starych, przyrdzewiałych do szyn wagonów i lokomotyw; w końcu stały się częścią mostu. Piasek doleciał nawet tutaj, kładąc się żółtozłotym cieniem przy szynach i zwrotnicach.

Moja dawna spelunka, a jakże. U Dissy Pitton. Lokal uległ zniszczeniu; liny, którymi przymocowano do sufitu stoły i krzesła, w większości zostały poprzecinane. Kanapy, fotele i stoły leżą na zakurzonej podłodze niczym zwłoki z odległej przeszłości. Parę zwisa jeszcze krzywo na linach przyczepionych w dwóch lub jednym narożu; kaleki wśród nieboszczyków. Idę do Sali z Widokiem na Morze.

Kiedyś siedziałem tu razem z Brookiem. Dokładnie w tym miejscu. Wyglądaliśmy przez okno, a on skarżył się na balony zaporowe; wtedy przeleciały samoloty. Pustynia błyszczy teraz w jaskrawym słońcu.

Gabinet doktora Joyce’a; nie, nie jego. Nie poznaję żadnego mebla, ale z drugiej strony on stale się przeprowadzał. Żaluzje, nadymające się delikatnie w rozbitych oknach, wyglądają identycznie.

Długi spacer prowadzi mnie do opuszczonego letniego mieszkania Arrolów. Jest do połowy zanurzone w piasku. Drzwi stoją otworem. Widać jedynie wierzchołki wciąż przykrytych prześcieradłami mebli. Kominek skrył się pod falami piachu; łóżko również.

Powoli wchodzę z powrotem na pomost kolejowy i stojąc, spoglądam na iskrzące się piaski wokół mostu. U moich stóp leży pusta butelka. Chwytam ją za szyjkę i zrzucam z pomostu. Opada łukiem na piasek, obracając się w locie i migocząc w świetle słońca.