Выбрать главу

Później nadciąga wiatr; przelatuje ze świstem przez most, omiata mnie i smaga. Tulę się w kącie, obserwując, jak ostrze wiatru zlizuje farbę z blach niczym jakiś bezkresny jęzor. — Poddaję się — mówię mu.

Piasek zdaje się wypełniać mi mózg. Czuję się tak, jakby moja czaszka była dnem klepsydry.

— Poddaję się. Nie wiem. Rzecz lub miejsce. Ty mi to powiedz.

To chyba mój własny głos. Wiatr się wzmaga. Nie słyszę, co mówię, ale wiem, co próbuję powiedzieć. Nagle nabieram pewności, że śmierć ma dźwięk — słowo, które każdy może wypowiedzieć i które przyniesie mu wieczny spoczynek. Staram się przypomnieć sobie to słowo, gdy nagle coś zgrzyta i obraca się w oddali i czyjeś ręce wynoszą mnie z tego miejsca.

Wyjaśnijmy jedną rzecz do końca: to wszystko sen. Pod każdym, dowolnym względem. Obaj o tym wiemy. Tyle że ty nie masz wyboru.

Znajduję się w długim, pustym, odbijającym echo pomieszczeniu; leżę w łóżku. Podłączono mnie do kroplówek. Od czasu do czasu przychodzą i przyglądają mi się jacyś ludzie. Powierzchnia sufitu przypomina czasami biały tynk, czasami szary metal, czasami czerwoną cegłę, a czasami nitowane arkusze stali pomalowane na kolor krwi. W końcu uświadamiam sobie gdzie jestem: wewnątrz mostu, w środku jego wydrążonych metalowych kości.

Jakiś płyn sączy się do mego ciała przez nos i wypływa cewnikiem. Czuję się bardziej jak roślina niż jak zwierzę, ssak, małpa, człowiek. Część maszyny. Wszystkie procesy uległy spowolnieniu. Muszę znaleźć drogę powrotu — rozwalić zbiorniki, pociągnąć za sznurek, zamknąć przepustnicę?

Niektórzy z tych ludzi wyglądają znajomo.

Jest tutaj doktor Joyce. Nosi białą marynarkę i zapisuje uwagi w clipboardzie. Jestem pewien, że przed chwilą ujrzałem przelotnie Abberlaine Arrol, ale była w stroju pielęgniarki.

To pomieszczenie jest długie i odbija echo. Czasem czuję woń żelaza i rdzy oraz farby i lekarstw. Zabrali mi kartę, którą dostałem w prezencie i szalik… To znaczy chusteczkę.

Wracamy do przytomności, co? Doktor Joyce uśmiecha się do mnie. Unoszę na niego wzrok: Kim i gdzie jestem? Co się ze mną dzieje?

Opracowaliśmy nową terapię, mówi doktor jak do szczególnie tępego dziecka. Chciałby pan, żebyśmy ją wypróbowali? Chciałby pan? Mogłaby poprawić pana stan. Proszę to podpisać.

Dawaa, dawaa. Jeśli chcesz, podpiszę własną krwią. Duszę bym ci oddał, gdybym sądził, że ją mam, ale nie przejmuj się. A może płat mózgu z paroma miliardami neuronów? Porządnie dotarty, doktorku. Pierwszy troskliwy właściciel (chrząknięcie). Nawet nie brałem go do kościoła w niedziele…

Sukinsyny; to przecież maszyna.

Muszę opowiedzieć wszystko, co pamiętam, maszynie, która wygląda jak metalowa walizka na smukłym wózku.

Trochę to trwa.

Sam na sam z maszyną. Przez pewien czas był tu chłopak o ziemistej cerze, pielęgniarka, a nawet poczciwy stary doktor, ale już sobie poszli. Zostałem tylko ja i ta maszyna. Zaczyna mówić.

— No cóż — stwierdza…

Posłuchaj, każdy może się pomylić. Czy to nie ma być sezon… Nie, mniejsza o to. Już wszystko w porządku. Byłem w błędzie. Mea culpa, do cholery. Jestem Joe Contrite. Chcesz mojej krwi?

— No cóż — stwierdza maszyna — twoje sny na końcu były prawidłowe. Te ostatnie, po twoim wyjeździe. To naprawdę jesteś ty.

— Nie wierzę ci — odpowiadam.

— Uwierzysz.

— Czemu?

— Ponieważ jestem maszyną, a ty ufasz maszynom, rozumiesz je, a one cię nie przerażają. Na ludzi reagujesz inaczej.

Zastanawiam się nad tym, po czym zadaję kolejne pytanie:

— Gdzie jestem? Maszyna odpowiada:

— Twoje prawdziwe ja, twoje ciało znajduje się obecnie na oddziale neurochirurgicznym Southern General Hospital w Glasgow. Zostałeś przeniesiony z Royal Infirmary w Edynburgu… jakiś czas temu.

Maszyna sprawia wrażenie niepewnej.

— Nie wiesz? — pytam.

— To ty nie wiesz — odpowiada. — Przenieśli cię. To wszystko, co oboje wiemy. Może przed trzema miesiącami, może przed pięcioma lub nawet sześcioma. Kiedykolwiek. — W twoim śnie stanowiło to około dwóch trzecich drogi. Terapie i lekarstwa, które na tobie wypróbowy-wali, zaburzyły twoje poczucie czasu.

— Czy masz… czy ja… mam pojęcie, jaki dziś dzień? Jak długo byłem nieprzytomny?

— To już trochę łatwiejsze pytanie. Siedem miesięcy. Gdy Andrea Cramond odwiedziła cię ostatnim razem, wspomniała coś o tym, że za tydzień są jej urodziny i jeżeli masz się przebudzić, byłby to najlepszy…

— OK — mówię do maszyny. — To oznacza początek lipca. Jej urodziny wypadają dziesiątego.

— Więc już wiesz.

— Hm. I pewnie nie znasz mojego nazwiska, co?

— Zgadza się. Milczę przez chwilę.

— Czy w takim razie masz zamiar się przebudzić? — pyta.

— Nie wiem. Czy są inne możliwości? Jaki mam wybór?

— Zostać pod powierzchnią lub się wynurzyć — wyjaśnia maszyna. — Proste jak drut.

— Ale w jaki sposób? Próbowałem to zrobić w drodze tutaj, zanim dotarłem na pustynię. Próbowałem obudzić się w…

— Wiem. Niestety, w tym nie mogę ci pomóc. Nie wiem, jak to zrobisz, wiem tylko, że potrafisz, jeśli zechcesz.

— Psiakrew, sam nie wiem. Czyja naprawdę tego chcę?

— Trudno tu cokolwiek powiedzieć — zauważa maszyna.

Nie wiem, czym mnie faszerują, ale w tej chwili wszystko jest mgliste. Maszyna wydaje się rzeczywista, gdy tutaj jest, ale ludzie nie sprawiają takiego wrażenia. Tak jakby moje oczy zasnuły się mgłą, jakby ciało szkliste pociemniało, jakby w końcu się zamuliły. Reszta moich zmysłów została zaatakowana w podobny sposób: wszystko, co słyszę, brzmi niedorzecznie, jest zniekształcone, nic nie ma wyraźnego zapachu ani smaku. Chyba nawet moje myśli biegną wolniej. Leżę — słaby człowiek o płytkim oddechu, usiłujący sięgnąć głęboko myślami.

Po pewnym czasie, nicość. Żadnych ludzi, żadnej maszyny, żadnego widoku, dźwięku, smaku, zapachu ani dotyku, żadnej świadomości własnego ciała. Wszędzie szarość. Tylko wspomnienia. Zasypiam.

Budzę się w pokoiku z jednymi drzwiami; w jednej ścianie osadzono ekran. Pokój ma kształt sześcianu, jest pomalowany na szaro i pozbawiony okien. Siedz ę w dużym skórzanym fotelu. Fotel wygląda znajomo; w domu w Leith, w gabinecie, znajduje się podobny. Na prawej poręczy, w miejscu gdzie spadł kawałek spopielonego skręta, powinna być wypalona maleńka dziurka… Nie, tam jej nie ma. To pewnie nowy fotel. Spoglądam na swoje ręce. Na prawej widać drobną bliznę. Mam na sobie buty firmy Mephisto, dżinsy firmy Lee i koszulę w kratkę. Nie mam brody. Czuję się chudszy niż kiedykolwiek.

Wstaję i rozglądam się po pokoju. Sam ekran; brak regulatorów. Pod sufitem ukryte oświetlenie. Ściany z szarego betonu, ciepłego w dotyku. Na jego powierzchni brak pęknięć; całkiem nieźle wylany. Zastanawiam się nieprzytomnie, kto był wykonawcą. Drzwi są zwyczajne, zrobione z drewna. Otwieram je.

Za progiem znajduje się podobny pokój. Nie ma w nim ekranu ani fotela; jedynie łóżko. To łóżko szpitalne; puste — sztywne białe prześcieradła i szary koc odwinięty w jednym rogu, niczym zaproszenie.

Z pokoju, z którego dopiero co wyszedłem, dochodzi jakiś hałas.

Jeżeli tam wejdę, myślę, i znajdę jakiegoś starca, który wygląda jak ja, jakoś się stamtąd wydostanę, odnajdę tę maszynę i złożę skargę.

Przechodzę do pokoju z fotelem. Nie znajduję ucharakteryzowa-nego Keira Dullei. Pokój jest pusty, ale ekran monitora ożył. Siadam w fotelu i oglądam.