Выбрать главу

— Coś ich zniszczyło i to nie była po prostu wojna — upierał się Regor. — Tego musimy się dowiedzieć. Może nic takiego nie wydarzyło się na żadnym innym świecie. A może wprost przeciwnie.

Być może Ziemia jest opustoszała, pomyślał Jong, nie pierwszy już raz.

„Złoty Lotnik” zatrzymał się tu, by dokonać remontów przed powrotem do starożytnej domeny ludzkości. Kapitan Ilmaray wybrał arbitralnie gwiazdę klasy F9, odległą o trzysta lat świetlnych od przewidywanej pozycji Soi. Nie wykryli nawet najmniejszego śladu energii używanych przez cywilizowane gatunki — energii, które mogłyby stanowić dla nich zagrożenie. Trzecia planeta przypominała raj. Dorównywała masą Ziemi, lecz jej lądy były rozsiane po globalnym oceanie w postaci wysp, a klimat od bieguna po biegun był ciepły. Mons Rainart dziwił się, że mimo tak niewielkiego obszaru odsłoniętych skał planeta zachowywała równowagę dwutlenku węgla. Potem zaobserwował unoszące się wszędzie w oceanie pola wodorostów, często pokrywające powierzchnię setek kilometrów kwadratowych, i doszedł do wniosku, że ich fotosynteza jest na tyle wydajna, by podtrzymywać atmosferę typu ziemskiego.

Widok ruin miast, które zaobserwowali z orbity, wstrząsnął nimi. Nie byli zdumieni tym, że kolonizacja sięgnęła w ciągu dwudziestu tysięcy lat tak daleko, lecz faktem, że przedsięwzięcie przerwano. Dlaczego?

Wieczorem przyszła kolej na Jonga, by odbyć osobistą rozmowę z ludźmi przebywającymi na statku-bazie. Wywołał rodziców przez interkom, by opowiedzieć im, co u niego słychać. Serce zabiło mu mocniej, gdy do ich głosu dołączył głos Soryi Rainart.

— Och, tak — odpowiedziała dziewczyna z niepewnym śmiechem. — Akurat wpadłam z przypadkową wizytą.

Za plecami Jonga zachichotał jej brat. Młodzieniec zaczerwienił się, gorzko żałując, że nie może mieć odrobiny prywatności. Sorya, rzecz jasna, wiedziała o jego dzisiejszej rozmowie z rodzicami… jeśli Familia jeszcze istniała, nie będzie mogło dojść między nimi do niczego. Żonę sprowadzało się do domu z innego statku. Tak stanowiło prawo astronautów. Egzogamia pomagała przetrwać, co zawsze było trudne. Jeśli jednak wszystkie statki Familii poza „Złotym Lotnikiem” dryfowały martwe między gwiazdami, a kilkuset ludzi na jego pokładzie oraz ich czwórka na planecie stanowiło wszystko, co zostało z ludzkości… była inteligentna, łagodna i chodząc, słodko kołysała biodrami.

— Cieszę… — Zapanował nad swym językiem. — Cieszę się, że to zrobiłaś. Co u ciebie słychać?

— Boję się i czuję się samotna — wyznała. Jej słowa zakłócała kosmiczna interferencja. Ogień strzelał głośno iskrami w ciemność na górze. — Jeśli nie dowiecie się, co się tu wydarzyło… Nie wiem, czy to wytrzymam, jeśli przez resztę życia będę sobie zadawać to pytanie.

— Przestań! — skarcił ją ostro. Rozkład morale zniszczył już niejeden statek. Aczkolwiek… — Nie, przepraszam cię.

Wiedział, że nie brak jej odwagi. Jego również dręczyła obawa, że całe życie będzie go prześladowało wspomnienie tego, co tu zobaczył. Śmierć była dla Familii starą znajomą, tym razem jednak wracali z przeszłości bardziej zamierzchłej niż lodowce i mamuty w chwili, gdy opuszczali Ziemię. Potrzebowali wiedzy równie gwałtownie jak powietrza, by zrozumieć otaczający ich wszechświat. A już podczas pierwszego postoju w spiralnym ramieniu Galaktyki, które ongiś było ich domem, stanęli w obliczu zagadki z pozoru niemożliwej do rozwiązania. Korzenie Familii tkwiły tak głęboko w dziejach, że Jong znał symbol Sfinksa. Nagle zdał sobie sprawę z jego makabrycznej wymowy.

— Poznamy odpowiedź — obiecał Soryi. — Jeśli nie tutaj, to po powrocie na Ziemię.

W duchu dręczyła go jednak niepewność. Wdał się w swobodną rozmowę i nawet zdobył się na parę żarcików, ale potem, gdy leżał już w śpiworze, wydawało mu się, że słyszy dobiegający z północy dźwięk rogu.

Wszyscy członkowie ekspedycji wstali o świcie, przełknęli śniadanie, załadowali sprzęt do promu, który wystartował na napędzie aerodynamicznym i wyrównał lot, lecąc z niewielką prędkością tuż nad powierzchnią. Z prawej mieli błyszczące, wzburzone morze, a z lewej wznoszący się stromo w górę ląd. Nigdzie nie zauważyli stad wielkich zwierząt. Zapewne w ogóle ich tu nie było z uwagi na brak miejsca. Za to ocean tętnił życiem. Spoglądając z góry na przezroczyste wody, Jong dostrzegał cienie ławic złożonych z setek tysięcy ryb. Dalej zauważył stado opasów, dorównujących wielkością wielorybom ryb, które torowały sobie powoli drogę przez pola wodorostów. Głównym źródłem żywności dla kolonistów z pewnością był ocean.

Regor posadził prom na szczycie klifu wznoszącego się nad zatoką, o której wspominał. Za urwiskiem ciągnął się łuk nieprawdopodobnie szerokiej i długiej plaży, usianej licznymi głazami. Wiele kilometrów stąd łuk prawie się zamykał i zatokę z oceanem łączyła tylko wąska cieśnina. Czyste, niebieskozielone wody lśniły w blasku wschodzącego słońca. Prawie nie widziało się tu fal, lecz zatoka nie była zupełnie spokojna, gdyż wywoływane przez wielki księżyc pływy z pewnością zmieniały poziom wody w ciągu doby o jakieś dwa, trzy metry. Ponadto do zatoki wpadała rzeka spływająca z południowych wyżyn. Jong widział z daleka muszelki zaścielające piasek pod znakiem wody wysokiej, dowód na to, że życie krzewi się tu bujnie. Wydawało mu się straszliwą niesprawiedliwością, że koloniści byli zmuszeni zamienić tak wiele piękna na ciemność.

Regor popatrzył kolejno na wszystkich towarzyszy.

— Sprawdźcie sprzęt — rozkazał, po czym przeszedł do listy: ful-gurator, bransoleta komunikatora, kompas energetyczny, pakiet medyczny…

— Mój Boże — odezwał się Neri — można by pomyśleć, że wybieramy się na roczną wyprawę, i to każdy z nas osobno.

— Rozdzielimy się w poszukiwaniu śladów — wyjaśnił Regor -a przez te skały często nie będziemy się widzieć.

Resztę zostawił niewypowiedzianą: to, co spowodowało zagładę kolonii, może nadal zagrażać — im.

Wyszli w chłodne, rześkie powietrze, które — jak nad morzami wszystkich podobnych do Ziemi światów — przesycała woń soli, jodu i czystego rozkładu. Zeszli z urwiska.

— Rozejdźmy się we wszystkie strony — zasugerował Regor. — Jeśli nikt nic nie znajdzie, za cztery godziny spotkamy się tu na obiedzie.

Jong zawędrował najdalej na północ. Z początku szedł szybko, radując się wysiłkiem mięśni, skrzypieniem piasku i grzechotem kamyków pod stopami oraz głosami licznych krążących w powietrzu ptaków. Potem jednak musiał brnąć przez kamienne osypiska oraz omijać potężne ciemne głazy. Niektóre z nich dorównywały wielkością domom. Dawały osłonę przed wiatrem, lecz również powodowały, że nie widział towarzyszy. Przypomniał sobie samotność Soryi.

O nie, tylko nie to. Czyż nie zapłaciliśmy już wystarczająco wysokiej ceny? — pomyślał. My tego nie zrobiliśmy, dodał w duchu podczas chwili buntu. Potępiliśmy zdrajców, a gdy tylko się o wszystkim dowiedzieliśmy, wyrzuciliśmy ich w przestrzeń. Dlaczego to nas miałaby spotkać kara?

Familia zbyt długo jednak żyła w izolacji, uważając, że toczy walkę z całym wszechświatem, by mogła zaprzeczyć temu, że grzech i smutek jednej osoby obciążają wszystkich. Ponadto Toma-kan i jego współspiskowcy nie dopuścili się owego czynu z egoistycznych pobudek. Chcieli ratować statek. W ostatnich straszliwych latach Imperium Gwiezdnego, gdy Ziemianie zrobili z Familii kozła ofiarnego, obciążając ją winą za własną nikczemność, wszystkie załogi uciekły, by zaczekać na lepsze czasy. Wziętych do niewoli ludzi z „Gwiezdnego Lotnika” czekałaby straszliwa śmierć, gdyby Tomakan nie kupił ich wolności, zdradzając prześladowcom, na której planetoidzie ukrywają się dwa inne statki Familii, przygotowujące się do opuszczenia Układu Słonecznego. Jak mogli później spojrzeć w oczy swym braciom i siostrom podczas spotkania Rady na Tau Ceti?